Tumgik
#indyjskie curry
maddypunx · 3 months
Text
Wegańskie curry na wiosenne chłody
Wreszcie zawitała kalendarzowa wiosna, a ja nieśmiało wracam do Was z nowymi przepisami. Musiałam zrobić sobie chwilę przerwy od blogowania, bo po prostu czułam się w tym temacie trochę wypalona. Na początku roku zawsze mam nieco więcej pracy, mniej energii, bo brakuje mi już ciepełka i słońca, a do tego w tym roku czas ten zbiegł się z podjęciem nowej pracy i odnajdywaniu się w nieznanej mi…
Tumblr media
View On WordPress
0 notes
lekkotakworld · 1 year
Text
16 jan 23 - dzień 15
Waga rano 65,00 kg 💚 (-1,20 kg)
Zjedzone 1900/1600 kcal
Spalone 90 kcal
Niecałe 5 godzin snu. Ponad 60 stron pracy napisane. Jestem po konsultacji z promotor. Jest okej. Zapieprzam dalej.
Dzwoniła dziś też do mnie przyjaciółka. Pierwszy raz tak bardzo chciałabym być na miejscu w domu, wsiąść w auto i jechać, żeby ją przytulić i wspierać. Popłakałam się rozmawiając z nią przez telefon. Każdy powinien mieć jakiś limit pecha w życiu naprawdę.. Ta sytuacja zupełnie mnie rozbroiła..
Inżynierka - Co do konsultacji, hit! Moja promotor do mnie, żebym przemyślała doktorat xd Bo ładnie piszę i mogłabym pisać artykuły naukowe. Cały czas też powtarzała, że wzorcowa praca 🥺🥺 podbudowało mnie to
Jedzonko - noo gówno generalnie. Zjadłam po 12 płatki z mlekiem, później jabłko. Po 20 zjadłam vege curry indyjskie z biedry z bułką, później 4 batony. Cukier skoczył, można siedzieć.
22 notes · View notes
aurora--sky · 1 year
Text
10 potraw od RobinKLocksley, cz. 2 | Polskie Tłumaczenie
Tumblr media
Tłumaczenie 10 potraw od RobinKLocksley, część 2
Część 1 znajduje się tutaj.
🥢 Yaki Udon Noodles - Yaki udon to japońska potrawa typu stir fry, przyrządzana ze źródła białka (często mięsa), mieszanych warzyw, z sosem sojowym i makaronem udon (duże, grube i białe kluski ). Jest to dość prosty przepis, ale jeśli jest dobrze wykonany, jest wyjątkowo smaczny.
🥧 Diwali Sweets - Diwali to święto świateł, które trwa kilka dni. Podczas tego festiwalu jedną rzeczą, którą się robi, jest robienie lub dzielenie się słodyczami:
Soan Papdi - to popularne indyjskie słodycze, zwykle w kształcie kostek lub po prostu podawane w płatkach. Słodycze są zwykle wytwarzane z cukru, mąki z ciecierzycy, mąki, ghi, mleka i kardamonu. Ma chrupiącą i łuszczącą się konsystencję.
Gulab Jamun - to słodycz składająca się z mleka w proszku, proszku do pieczenia i ghi. Następnie dokładnie zagniata się ciasto, z którego formuje się kulki, smaży w głębokim tłuszczu i dodaje do gotującego się syropu cukrowego.
🍄 Mushroom Risotto - Risotto to danie pochodzące z północnych Włoch. To danie z ryżu gotowane w bulionie do uzyskania kremowej konsystencji. W tym przypadku bulion składa się z warzyw z oliwą truflową, która dodaje wyrafinowanego smaku . Inne składniki mogą obejmować masło, cebulę, białe wino i parmezan. Szafran jest często używany do tworzenia koloru.
🍋🥜 Peanut and Lemongrass Satay Skewers - Satay, znany również jako sate w języku indonezyjskim i malajskim, to danie z Azji Południowo-Wschodniej z przyprawionym szaszłykiem i grillowanym mięsem lub wegetariańskim białkiem (w tym przypadku mamy tempeh), podawane z sosem, zwykle składającym się z soi lub orzeszków ziemnych.
🍅 Ravioli Pomodoro - Ravioli to rodzaj nadziewanego makaronu, który może mieć różne nadzienia, wywodzący się z tradycyjnej kuchni włoskiej. Jest wypełniony szpinakiem i ricottą. Zwykle jest kwadratowy, ale może mieć inne kształty, na przykład koła. Te ravioli są polane bogatym sosem pomidorowo-bazyliowym.
🍢 Tempeh Chimichurri Skewers - Chimichurri to rodzaj niegotowanego sosu używanego zarówno w kuchni, jak i jako przyprawa stołowa do grillowanego mięsa lub niektórych pysznych grillowanych szaszłyków tempeh, powszechnych w Argentynie i Urugwaju. Istnieją zarówno zielone, jak i czerwone odmiany. Przyrządza się go z drobno posiekanej pietruszki, czosnku, oliwy z oliwek, oregano i czerwonego octu winnego.
🎄🧁 Christmas Bundle:
Mint Candy Cane Cupcakes - Miętowe babeczki z cukrowymi laskami
Salted Caramel Reindeer Cupcakes - Reniferowe babeczki ze słonym karmelem
Eggnog - Ajerkoniak
🍝 Penne Arrabbiata - Sos Arrabbiata (po włosku sugo all'arrabbiata) to lekko pikantny sos do makaronu z czosnku, pomidorów i papryczek chili gotowanych na oliwie z oliwek. Sos pochodzi z regionu Lacjum, okolic Rzymu i jest tam dość popularny. Tutaj z makaronem penne.
🍛 Thai Yellow Curry - Żółte curry to danie curry wykonane przez zmieszanie kminku, kurkumy, kozieradki, kolendry, czosnku, soli, liści laurowych, trawy cytrynowej, imbiru, muszkatołowca, pieprzu cayenne i cynamonu w pastę curry i zmieszanie jej z mlekiem kokosowym. Zwykle nie jest tak gorący, jak większość curry. Tutaj podaje się ją wegetariańską, choć można dodać mięso, z wodnym ryżem.
🍋🍝 Lemon & Asparagus Farfalle - Wegetariańskie danie makaronowe z sosem na bazie cytryny i czosnku, podawane z grillowanymi i przyprawionymi szparagami. To danie jest podawane z farfalle (włoskie słowo oznaczające „motyle”), kształtem makaronu, który ma wyglądać jak motyle lub muszki („cravatta a farfalla” po włosku).
Tłumaczenie trzeba włożyć do folderu z modem
Bez moda tłumaczenie nie zadziała
Przepisy wymagają moda Robin’s Food Enabler
POBIERANIE 📂
Yaki Udon Noodles SFS | 16.4.23
Soan Papdi SFS | 16.4.23
Gulab Jamun SFS | 16.4.23
Mushroom Risotto SFS | 16.4.23
Peanut and Lemongrass Satay Skewers SFS | 16.4.23
Ravioli Pomodoro SFS | 16.4.23
Tempeh Chimichurri Skewers SFS | 16.4.23
Salted Caramel Reindeer Cupcakes SFS | 16.4.23
Mint Candy Cane Cupcakes SFS | 16.4.23
Eggnog SFS | 17.12.23
Penne Arrabbiata SFS | 16.4.23
Thai Yellow Curry SFS | 16.4.23
Lemon & Asparagus Farfalle SFS | 16.4.23
TOU | FAQ | BUY ME A COFFEE
7 notes · View notes
meihyun · 1 year
Text
#10
05.06.2023r.
Waga dzisiaj pokazała 58.7kg. Trochę się nie dziwię. Pewnie jutro będzie mniej.
Śniadanie: --
Drugie śniadanie: --
Obiad: indyjskie curry z indykiem i z ryżem na żółto 280kcal, shake truskawkowy mały 202kcal
Kolacja: sernik 374z lody 145kcal
Spalone: 230 (kroki)
Total calories: 1001
Net calories: 771
Dzisiaj się postaram fasta robić aż do tej 12:45 jak nie dłużej
No i udało się tyle pościć. Udało mi się nawet nie brać frytek ani niczego takiego w maku, jak byłam z koleżanką.
18:04 weszłam na wagę i pokazała 58.4kg. Cieszę się. Czyli jednak miałam rację, że aż tyle nie przytyłam.
20:02 czy wy rozumiecie, że ja ważę teraz 58.1kg? Jestem pod wrażeniem i jutro też będę pościć jak najdłużej tak jak dzisiaj
Tumblr media Tumblr media
1 note · View note
nawetlubieplacki · 6 years
Photo
Tumblr media
Wegańskie pieczone samosy
Ciasto:
250g mąki pszennej
250g mąki żytniej razowej
3 łyżki otrąb
3/4 szklanki oleju rzepakowego
1 szklanka wody
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
Nadzienie:
6 średnich ziemniaków
2 szklanki mrożonego zielonego groszku
łyżeczka mielonego kminu
średnia cebula
łyżka garam masala
łyżeczka mielonej kolendry
łyżeczka curry
sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
Mąkę przesiewamy do miski, łączymy z solą oraz oliwą i wszystko ugniatamy w palcach, do momentu aż ciasto będzie przypominało bułkę tartą. Stopniowo dodajemy 180-200ml ciepłej wody, stale zagniatając ciasto. Miękkie ciasto przekładamy na blat oprószony mąką i zagniatamy do momentu aż będzie gładkie
Ziemniaki obrać i pokroić w małą kostkę. Do garnka wlać trochę oleju i na średnim ogniu chwilę podsmażyć kmin, curry, garam i kolendrę. Dodać ziemniaki, cebulę i groszek i dokładnie wymieszać. Dodać wodę i na małym ogniu dusić około 10-15 minut (ziemniaki powinny być miękkie, ale nie rozwalające się). Odstawić nadzienie do przestudzenia Ciasto cienko wałkować i wykrawać krążki. Nakładać nadzienie i zlepiać, a następnie zrobić falbankę, po czym wstawić do piekarnika rozgrzanego do180 stopni na 30-40 minut.
1 note · View note
kota-psota · 4 years
Text
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Dzisiaj imieninki, ktore zaczely sie od przejazdzki rowerowej podczas ktorej zlapal nas deszcz. Chcielismy przeczekac pod wiaduktem ale w koncu zdecydowalismy sie wrocic bo po naszej stronie nie lalo. Byl z nami Jega, kolega Absa z pracy, to jego rower testowalam wczesniej. Zmoklismy, poszlismy na kawe i dostalam kwiatki od Absa pod kolor roweru. Poniewaz sa imieniny to poadla decyzja ze nie gotujemy tylko zamowimy cos na wynos wiec ja sobie zarzyczylam indyjskie jedzenie. Przy calym tym indyjskim chlopaku to ostatni raz jadlam indyjskie jedzenie półtora roku temu w Indiach. Zamowilismy 2 rodzaje curry z kurczaka jedno ze szpinakiem a drugie maślane, tandoori chicken, sheek kebab i trzy różne rodzaje chlebków, kulcha (to nadziewane), czosnkowy nan i parotta (to to z ciemiejszej maki). Aby mowi ze to wszystko jest z kuchni północnych Indii i to wlasnie sie spopularyzowało najbardziej. Dla przypomnienia Abs jest ze stank Kerala, czyli camo polodnie. Na koniec przypomniało nam sie ze mamy przywieziony jeszcze z Indii odświeżacz do ust. To slodka posypka oparta na kminie, odswierza oddech i ułatwia trawienie. Przepyszna.
2 notes · View notes
wlochy2021 · 3 years
Text
W samolocie
Tumblr media
Lecimy business class linii Lufthansa :)
Tumblr media Tumblr media
↑ Na powitanie szampan :)
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
↑ Orzeszki i winko przed obiadem
Tumblr media Tumblr media
↑ Stek z kopytkami i warzywami i talerz włoskich przekąsek
Tumblr media
↑ Krewetki z ryżem, pieczonym burakiem i batatem + indyjski sos curry
0 notes
wwwbieganizmcom · 7 years
Text
Wrocław TOP 3 subiektywnie, czyli moje ulubione wegańskie knajpki i kawiarnie
Tumblr media
Bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z Wami moimi ulubionymi wrocławskimi miejscami, w których serwują wegańskie jedzenie, napoje i słodkości. Bywam w nich dość regularnie, wtedy kiedy nie gotuję w domu obiadu, albo kiedy rano wybiegam bez śniadania (zdarza mi się!), a rozsądek krzyczy - zjedz!, przynajmniej przed treningiem. Dlaczego top 3? Bo nie 5, bo nie 10, bo w każdym większym mieście jest ich zazwyczaj więcej, ale nie mniej. Poza tym 3 brzmi dobrze - w sam raz. To subiektywny wybór, nie opisuję każdego miejsca - tylko te w których jadam, o które się mnie pytacie, jak jesteście w Wrocławiu - które zawsze odwiedzam. Na pewno jest więcej dobrych miejsc, tylko ja w nich po prostu nie bywam. Dziś przedstawiam je nareszcie wszystkim. Dokładam jeszcze 3 kawiarnie warte odwiedzenia :) 
Vega Bar Wegański – adres:  Rynek 27a, Stare Miasto
otwarte 8:00-21:00
Ten lokal tętni historią i jak mawia jego właścicielka – Dorota Danowska można by napisać o tym miejscu książkę. Jakiś czas temu Vega Bar przeszedł generalny remont, a tym roku obchodzi swoje 30-lecie. Jest pierwszą i tym samym najstarszą knajpą w Polsce, w której nie podaje się mięsa. Od 7 lat jest już wyłącznie wegańska, również ze sporą ilością dań bezglutenowych. Lokal od zawsze był dwupoziomowy, z różnym menu na dole (swojskie, domowe i proste dania w wersji roślinnej, także ze śniadaniami od 9-11) i na górze. Dół ma charakter zdecydowanie bardziej barowy, na górze dostaniemy już karty dań, choć nadal zamawiamy sami przy ladzie. I na górze serwują wegańskie lody - wyśmienite.
Na parterze zazwyczaj jadam pierogi „ruskie” – według mnie najlepsze w mieście (nawet mam ich porcję zamrożoną w domu), a czasem rano tofucznicę. Na pierogi przyprowadzam tu wszystkich niedowiarków nie mówiąc, że jedzą wyśmienicie przyprawiony farsz z tofu. Lepszy niż większość klasycznych w restauracjach czy barach. A ciasto rozpływające się w ustach niejednych już zaskoczyło sprawiając, że wracają w to miejsce z radością. Na górze jadam znakomitego i sycącego burgera z tempehem, wegańskim serem i warzywami. Popijam mango lassi lub wodą. Na deser gałka bezcukrowych lodów „jarmuż-banan”.
Można kupować na wynos. Pieski oczywiście mile widziane. Na piętrze często organizowane są spotkania o tematyce pro-zwierzęcej i pro-ekologicznej.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Najadacze.pl – Wege Kuchnia Świata, adres: Nożownicza 44, Stare Miasto
otwarte: 11:00-20:00
Moim zdaniem miejsce wybitne, choć malutkie (dwa stoliki, blaty pod oknem ze stołkami i kilka stolików na zewnątrz w bramie). Kuchnia i przemiła (dzięki obsłudze) atmosfera sprawiają, że jestem tu niemal każdego tygodnia – przynajmniej raz. Właściciele Najadaczy początkowo pracowali w Vega, potem się usamodzielnili i stworzyli coś własnego, w smakach niepowtarzalnego. Menu w karcie to dania kuchni Bliskiego i Dalekiego Wschodu, którą osobiście bardzo lubię, z charakterystycznym posmakiem i przyprawami. Oczywiście wszystko jest 100% roślinne. Pracują tu doskonali kucharze. Jeśli nie robię własnego hummusu to zawsze kupuję go do domu czy na wyjazdy właśnie tutaj. Nie jadłam lepszego – receptura prosto z Palestyny. Mojemu daleko do niego. Oprócz stałego, niezmiennego menu, to co tak lubię w Najadaczach, to danie dnia – zupa i drugie - najczęściej to dania sezonowe. Chyba pole do popisu kucharze mają duże, bo za każdym niemal razem serwują coś innego i najczęściej nie pamiętam „czy to już kiedyś było”. Danie dnia niekoniecznie jest arabskie. Częściej jest to pospolita zupa (np. ostatnio był barszcz ukraiński, zupa szpinakowa, pieczarkowa, z czerwonej soczewicy) i autorskie drugie. Do hitów należy proponowana raz na jakiś czas seleryba – absolutnie wybitna. I dobrze, że nie jest na stałe w menu, bo wtedy bym tak na nią nie czekała. Ze słodkości podobno najlepszy tofurnik  we Wrocławiu (sernik z tofu z czekoladą na wierzchu). Nie mam odniesienia do innego, bo po prostu nie potrzebuję, ten taki jest smaczny!
Dania na wynos pakowane są w hermetyczne pojemniki przez co ciepło trzyma się dłużej i nic się nie wylewa. Można też zamówić potrawy przez telefon, z dostawą do domu. Pieski są w Najadaczach częstymi gośćmi – zawsze głaskane i dokarmiane przez dziewczyny z obsługi.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Baszta – Wege Thai Food, adres: Kraińskiego 14 (tył Hali Targowej przy Piaskowej)
otwarte: 12:00-21:00
Nie wiem czemu dopiero teraz odkryłam to miejsce, znajdujące się na dodatek tak blisko mojego domu i ukochanej Hali Targowej. Choć byłam tu dopiero 4 razy Baszta od razu wpisała się na moją listę top 3. Knajpka mieści się w starej, średniowiecznej baszcie (Baszta Niedźwiadka) i nie licząc kuchni i toalety na parterze ma dodatkowe dwa piętra z barem i stolikami.
“Wegetajska” kuchnia serwuje autorskie dania robione zawsze na świeżo przez bardzo utalentowanych kucharzy. Zupa pomidorowa na mleku kokosowym, której smak przypomina klasyczną pomidorową ze śmietaną absolutnie podbił moje językowe kubki. Od niedawna gości już w stałym menu. Koniecznie spróbujcie jej z ryżem (makaron też jest w opcji), a duża porcja śmiało może nasycić niejeden żołądek na kilka godzin. A drugie…? Odmiany wybitnego pad thai długo zostają w pamięci. Osobiście rozkoszuję się lekko pikantnym mango sweet chilli. Jednak jeśli ktoś lubi bardziej ostre potrawy to i takie znajdzie. Baszta posiada bogaty wybór curry w każdym kolorze z różnymi stopniami pikantności. Dodatkowo w weekend na tablicy widnieje wypisane kredą oryginalne menu sobotnio-niedzielne, którego nie ma w karcie. A co do picia? Zamówcie mango lassi - indyjski napój na bazie kokosa (mleczka lub jogurtu) i miąższu z mango z dodatkiem przypraw. Najlepsze wegańskie jakie piłam do tej pory. Potrawy serwowane są również na wynos i mają niebawem wprowadzić dowozy. Klasycznie “dogs are more than welcome”.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
KAWIARNIE
FC Caffe – wszystkie roślinne napoje serwowane przez doborową obsługę – Kuźnicza 30, Stare Miasto
otwarte: 7:30 - 21:00
Swoim wachlarzem napojów roślinnych - od owsianych “mlek”, przez ryżowe, migdałowe po kokosowe (i oczywiście sojowe) miejsce to od na dzień dobry zdobyło moje serce. Ograniczam picie soi do minimum, więc dla mnie FC Caffe jest rozwiązaniem doskonałym. Dodatkowo kawiarnia posiada bardzo bogatą ofertę ciast roślinnych, mimo, że kawiarnia czysto wegańską nie jest. Jednak przychylność właściciela i załogi w tym temacie jest godna przykładu. Zresztą od lat darzymy się wzajemnie dużą sympatią - pracownicy, Puma - mój pies i ja. FC Caffe to niezwykle estetyczne, przestrzenne lokum, zaprojektowane ze smakiem i gustem. Z wielkimi, pięknymi oknami. Jest częstym miejscem mojej pracy i spotkań ze znajomymi. O poranku bywa bardzo tłoczno, bo mieści się tuż przy Uniwersytecie. Ale to raczej zaleta niż wada, bo widać jak FC Caffe tętni życiem. Pieski rzecz jasna mile widziane!
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Cafe Targowa – Hala Targowa, ul. Piaskowa 1
otwarte: 8:00 - 18:30 (pon-pt - czynne jak cała Hala Targowa)
Maleńka kawiarenka na końcu Hali Targowej, po lewej stronie od głównego wejścia. Prowadzona przez Filipa Kucharczyka - Mistrza Świata z 2016 w robieniu Aeropressa. Napijemy się nie tylko doskonałej gatunkowo kawy (m.in. z Czarnego Deszczu), ale i znakomicie przyrządzonej przez Filipa i jego dobrze wyszkoloną załogę. Tu delektuję się najlepszym flat white na mleku owsianym. W Cafe Targowa mleko pieni się inaczej, czyli idealnie i wszystko smakuje tak, że i cukier dla tych co słodzą wydaje się zbędny. Czasem załapię się kanapkę wegańską z hummusem - ale tylko o poranku, bo bułeczki chyba szybko tu znikają. Zazwyczaj siedzę w Targowej dłużej niż planuję, bo wciągam się w rozmowę z Klaudią albo Filipem. Spotkać tu można prawdziwych smakoszy kawy. Jeśli ktoś chce zaopatrzyć się we własne ziarna to warto właśnie tutaj. Pieski muszą poczekać przed wejściem do Hali.
Tumblr media
Gniazdo - ul. Świdnicka 36 (na przeciwko Opery)
otwarte: 8:00 - 21:00
Zaglądam tu zazwyczaj raz w tygodniu rano, najczęściej zaraz po godzinie 8, bo mam po drodze ze szkoły. Bardzo profesjonalna ekipa, mili właściciele. Kawa znakomita w każdej formie - od klasycznych, przez aeropressa, drippa, aż po chemexa.  A w lato na zimno - z kija, czyli nitro. Tak jak w Cafe Targowa. W ofercie mleko sojowe i migdałowe. Do zjedzenia szeroka gama śniadań i bajgli - dla mnie idealny jest ten z hummusem, burakami - dodatkowo zamawiam jeszcze awokado. Wszystko jest zawsze chrupiące i świeże. Dobra muzyka w tle, estetyczne wnętrze, świetna lokalizacja sprawiają, że kawę pije się tu dłużej niż 15 minut. Pieski mile widziane.
Tumblr media Tumblr media
Mam nadzieję, że odnajdziecie w tych miejscach własne, ulubione smaki!
Bon Appetit!
JoKo
2 notes · View notes
kulinarnieblog · 5 years
Photo
Tumblr media
🇯🇵 Prosto, smacznie i tanio. Tak można opisać 🇯🇵 #pekopekokuchniajaponska 😊 Na zdjęciu Katsu Kare czyli japońskie curry i kotlet schabowy. Zupełnie inny smak curry niż te tajskie czy indyjskie. To przede wszystkim nie jest ostre, wręcz wpada w słodką nutę. Do tego chrupkie przełamanie w postaci kotleta wieprzowego w panierce panko 🍛🥣🥩 #curry #japonskiecurry #japanesecurry #panko #kotletschabowy🐷 #katsukare #japanesecusine #japanstyle #japanesefood #japaninwarsaw #warsawrestaurant #pekopeko #warszawa #kuchniajapońska #foodie #asianfood #rice #schabowy #katsu #srodmiescie #warsawfood https://ift.tt/2VBGZVT
0 notes
maddypunx · 7 months
Text
Jesienne curry indyjskie
Tumblr media
View On WordPress
0 notes
historyjkimaire · 7 years
Text
Własny kawałek nieba
 Now here I lie on my own in a separate sky
 Here I lie on my own in a separate sky
 I don't wanna die on my own here tonight
 But here I lie on my own in a separate sky
 Coldplay: Prospekt’s March
March Kaminsky nie przepadała za swoim imieniem. Kto to widział, żeby obdarzać dziecko nazwą miesiąca, nawet jeśli się w nim urodziło? Co prawda, zajrzawszy do Wielkiej Księgi Imion, dowiedziała się, że z imion pochodzących od nazw miesięcy najczęściej padało na April, March, June i August, ale znalazła także kilka przypadków January i December. December. Weź tu człowieku żyj jako Grudzień. Z dwojga złego wolała ten swój Marzec, a jeszcze bardziej Marzannę – tak mówiła na nią babcia Anna. Marzanna, Marzanka, Marzka, Mareszka. Jednak dla większość ludzi, z którymi się spotykała, była po prostu March.
Właściciel restauracji, w której od trzech lat pracowała, połamałby sobie język, próbując wymówić „Marzenna”. I nic dziwnego – był Hindusem, podobnie jak większość pracujących w „Curry up!”, rodzinnej restauracji Bhadurich. March dostała pracę w kuchni dzięki ówczesnemu chłopakowi, Kunwarowi. Niedługo po tym Kunwar zniknął z jej życia, ale praca została. I dobrze, bo ją lubiła. Krojenie mięsa i warzyw do przeróżnych rodzajów curry, wyrabianie ciasta na chapati, doprawianie, mieszanie, smażenie, duszenie i pieczenie w aromatycznym obłoku indyjskich przypraw – kardamonu, goździków, cynamonu, kolendry, kurkumy, imbiru i wielu, wielu innych, sprawiały jej wiele radości, chociaż śmiała się, że po pracy nadal pachnie ostrymi przyprawami, choćby wzięła najdłuższy i najgorętszy prysznic. Mogło być gorzej – mogła pracować w przetwórni ryb, albo na wysypisku śmieci, prawda?
Przyszło jej do głowy wysypisko śmieci, bo idąc do pracy, w alejce na tyłach restauracji zobaczyła mężczyznę ostrożnie uchylającego wieko kontenera. Uch, biedaku, wiele tam nie znajdziesz, pomyślała ze współczuciem. Klienci „Curry up!” rzadko zostawiali cokolwiek na talerzach (co było i jej zasługą), a odpadki kuchenne nie były zbyt smaczne. Nawet to przypalone chapati maźnięte klarowanym masłem, na jakie w tej chwili podejrzliwie patrzył mężczyzna, ostrożnie je wąchając. Usłyszawszy za sobą jej kroki, pospiesznie wrzucił nadpalony placuszek z powrotem do śmietnika i zatrzasnął plastikowe wieko kontenera.
- Niczego nie kradnę – powiedział obronnie, cofając się o krok, patrząc na nią wielkimi, błękitnymi oczyma w oprawie ciemnych rzęs i nerwowo przygryzając pełne usta.
Jaki ładny ciemny Irlandczyk, westchnęła w duchu March, która miała słabość do podobnego typu urody (i Mela Gibsona w jego najlepszych chwilach) - tylko szkoda, że menel. Hm, może nie całkiem menel, poprawiła się w myślach, przyglądając mu się uważniej. Jednak z tymi potarganymi włosami, nieogoloną szczęką i w pomiętych ciuchach wyglądał na bezdomnego, zagubionego i na głodzie. Może alkoholowym lub narkotykowym, a może nie.
- Nie mówię, że kradniesz – powiedziała, uśmiechając się uspokajająco. – Spokojnie, to tylko…
- Śmietnik – podpowiedział z bezbrzeżnym smutkiem. Głos miał głęboki i ochrypły, byłby świetny w śpiewaniu karaoke w stylu Johny’ego Casha. – Powinienem się wstydzić, prawda?
- Nikt nigdy nie powinien się wstydzić, że jest głodny – westchnęła March, której zrobiło się niewymownie głupio. Bo faktycznie, jeśli ktoś jest głodny i nie ma pieniędzy, to co może zrobić? Kraść? Żebrać? Grzebać po śmietnikach? Nie, żeby życie było sprawiedliwe – ona ciężko pracowała, by mieć na chleb (ok, częściej chapati) i dach nad głową, ale… Nikt nie powinien chodzić głodny, kiedy wokół marnowało się jedzenie. – Ale niewiele tam znajdziesz, wiesz?
- Wiem – westchnął mężczyzna, unikając jej wzroku i zapinając zamek zniszczonej, niebieskiej kurtki z polarowym, bordowym kapturem, jakby zrobiło mu się chłodno. Bo rzeczywiście – szło na deszcz, jak zauważyła March, spoglądając w zachmurzone niebo. Zimne, mokre lato. Za to więcej klientów w „Curry up!”, doceniających ciepłe, kolorowe otoczenie i dobre jedzenie. – Poszukam gdzieś indziej…
Spróbuj przecznicę dalej, przy rosyjskiej knajpce, oni wyrzucają mnóstwo jedzenia – pewnie dlatego, że mają kiepskiego kucharza i niejadalne kiszone ogórki, chciała powiedzieć March, ale ugryzła się w język. Biedak szuka po śmietnikach, a ona pracuje w najlepszej indyjskiej restauracji w okolicy, gdzie ma zapewniony wikt. Nikt się nie wścieknie, jeśli wyniesie mu miskę pożywnej zupy z soczewicy czy specjalności rodziny Bhaduri – curry z kurczaka.
- Hej, nie musisz nigdzie iść – powiedziała z naciskiem, kierując się w stronę drzwi na zaplecze. – Poczekaj chwilę, to zaraz ci coś przyniosę, ok?
- Ale… - wymamrotał, patrząc na nią całkiem zdetonowany. Błękit tęczówek jego oczu był porażający. Bądź zdawał się tak jasny i intensywny w kontraście do lekko przybrudzonej i poobijanej twarzy.– Nie mam czym zapłacić.
- Trudno się mówi, Badhuri nie zbiednieją od przysłowiowej miski soczewicy – burknęła March, zgodnie z prawdą. Mijając mężczyznę, wciśniętego w ścianę jak gdyby próbował zrobić się mniejszy, a najlepiej niewidoczny, chciała krzepiąco poklepać go po ramieniu, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, bo zobaczyła, że rękaw kurtki (i zapewne kilku warstw ubrań pod nim) nasiąka czerwienią krwi. Oj, niedobrze, facet może być groźniejszy, niż na pierwszy rzut oka się wydaje. Niemniej obiecała mu jedzenie, więc miała zamiar dotrzymać słowa.
Wpadła jak burza do kuchni „Curry up!”, przywitała się z szefem popołudniowej zmiany, Arwarem, spytała, co zostało z rana, bo jest straszliwie głodna, po czym pospiesznie napełniła sporą miseczkę korzennym gulaszem z kurczaka po bombajsku, dołożyła dwa nie przypalone placki chapati i równie pospiesznie wyszła na zewnątrz, tłumacząc, że tam potrawa szybciej przestygnie, bo teraz jest gorąca jak diabli. Właściwie nie wiedziała, po co zmyśla, bo gdyby powiedziała Arwarowi, że idzie nakarmić bezdomnego, nawet nie mrugnąłby okiem. Co najwyżej poprosiłby o zwrot czerwono-złotej miseczki od restauracyjnego kompletu.
Mężczyzna czekał na nią pod śmietnikiem z miną zbitego psa, chociaż na widok i zapach aromatycznego jedzenia oczy mu się zaświeciły. Jeszcze jaśniej niż dotychczas. Facet ma oczy jak niezapominajki, skonstatowała March. Powinien występować w reklamach barwionych szkieł kontaktowych. Chyba, że rzeczywiście nosił szkła kontaktowe. Ale czy bezdomny szukający jedzenia po śmietnikach nosiłby drogie kontakty? Raczej nie…
- Proszę – zachęciła, podając mu miskę z parującym kurczakiem w soczewicy. – Słowo honoru, że jest smaczne. Przepraszam za brak widelca, ale w naszej restauracji je się, nabierając na chapati.
- Dzię... kuję – powiedział, lekko zacinając się na spółgłoskach i z nabożeństwem ujmując miseczkę, jakby chciał się do niej pomodlić. – Pięknie pachnie.
- Przyrządzone przeze mnie pachniałoby jeszcze piękniej – przekornie zaśmiała się March. – Ale i to nie jest złe. Smacznego.
Z uśmiechem przyjrzała się entuzjazmowi, z jakim podszedł do potrawki z kurczaka – nie wiedzieć czemu przypomniał jej Russella Crowe, który w „Cinderella man” jadł gulasz prosto z miski, bo był strasznie głodny i nie mógł doczekać się widelca, a ręce miał owinięte płótnem przed walką bokserską.
- Jak skończysz, zostaw miseczkę przed drzwiami, bo jest od kompletu i Arwar mnie udusi – poprosiła, wracając do restauracji, choć na sekundę zatrzymała się na progu, dorzucając. – A jeśli jeszcze będziesz głodny, wpadnij wieczorem, to spróbujesz mojej kuchni. W planie indyjski butter chicken – palce lizać.
Powiedziała to w złą godzinę. Lub dobrą – zależy jak na to spojrzeć.
*
Bezdomny naprawdę musiał być głodny, bo wychodząc z restauracji dobrze po dziesiątej wieczorem, March natknęła się na niego, gdy siedział pod ścianą w załomie muru tuż przy śmietniku – pod niewielkim zadaszeniem. O tyle potrzebnym, że lało jak z cebra. Zapowiedziany przez popołudniowe, zachmurzone niebo deszcz nadszedł z pełnym przekonaniem, zalewając ulice i uliczki Detroit ciężkimi, grubymi kroplami. March miała parasol, z którym się właśnie mocowała (mechanizm się zacinał), ale mężczyzna siedzący pod tylnymi drzwiami restauracji – nie. Naciągnął polarowy kaptur na głowę i skulił się w sobie, ale i tak przemókł do suchej nitki i szczękał zębami w nietypowym jak na tę porę roku chłodzie.
Przynajmniej miseczkę umyło, pomyślała bezwiednie March, patrząc spod, w końcu rozpostartego, parasola na obraz człowieczej nędzy i rozpaczy oraz odstawione pod drzwi czerwono-złote naczynie po kurczaku, w którym zbierała się deszczówka.
Skulony, przemoknięty i zziębnięty mężczyzna w przetartej, cienkiej kurtce z jeszcze cieńszym kapturem uniósł głowę i spojrzał na nią z rezygnacją. Ciemne włosy przylepiły mu się do czoła, na twarzy malowało się zagubienie, a błękitne oczy straciły na intensywności. Zapewne dlatego, że w alejce było ciemnawo od zmroku i deszczu. Bezdomny niczego od niej nie oczekiwał, a mimo to March poczuła nagłe ukłucie w sercu i natychmiastowy przymus dobrej Samarytanki. Przecież go tak nie zostawi, niczym zbłąkanego szczeniaka w deszczu, co przysiadł pod progiem i skomli, by go wpuścić. Boże, kompletnie jej odbiło. Zwariowała, po prostu zwariowała.
- Chodź ze mną – powiedziała z ciężkim westchnieniem, zachęcająco wyciągając rękę. – Mieszkam niedaleko. Ogrzejesz się, wysuszysz i dam ci coś do jedzenia, chociaż moja lodówka świeci pustkami. Wiesz jak to jest, szewc bez butów chodzi.
- Ale dlaczego? – spytał, nieco przez szczękanie zębami roztrzęsionym, głosem, posłusznie wstając i wychodząc spod zadaszenia wprost na deszcz. Nim zdążyła odpowiedzieć, że dlatego, że jest idiotką, pod wpływem głupiego impulsu zapraszającą meneli prosto z ulicy do swego wychuchanego mieszkanka, dokończył. - Dlaczego szewc bez butów chodzi? Do lodówki?
March spojrzała na niego z niedowierzaniem. Nie przyswajał przenośni, czy po prostu, hm, jakby to ująć, był wolniej myślący?
- Takie powiedzenie – wyjaśniła łagodnie, podnosząc parasol, by lepiej osłonić siebie i przystojniaka spod śmietnika. Nieco bez sensu, bo i tak był mokry od stóp do głów, ale odruch to odruch. Dobrej Samarytanki jej się zachciało. – O tym, że ktoś, kto para się jakimś zawodem, często zapomina o sobie. Szewc nie ma czasu zrobić sobie butów, a ja, chociaż pracuję w restauracyjnej kuchni, nie mam w domu zbyt wiele do jedzenia. Nie licząc pojemnika z butter chicken na wynos, który właśnie grzeje mnie przez torbę.
- Nie wiedziałem, że jedzenie jest takie ważne – wyznał mężczyzna, idąc obok, lecz bardzo starając się jej nie dotknąć – może nie chciał jej przemoczyć. – I ubranie i kąpiel i dach nad głową i czyjeś towarzystwo. To trudne.
- Od niedawna jesteś na ulicy, co? – zapytała ze współczuciem, zerkając na jego bladą, zarośniętą twarz z podkrążonymi oczyma i czarne jak węgiel, mokre włosy sterczące jak kolce jeża. Ciekawe, co się stało, że na tej ulicy wylądował – alkohol, narkotyki, depresja, nieprzystosowanie społeczne, przekręt, pech? Nie wszystkim życie układało się jak w bajkach. Widać jego Anioł Stróż zaspał. – Nie przywykłeś.
- Chyba nigdy nie przywyknę – powiedział cicho, rozglądając się dookoła, jak gdyby starał się zrozumieć, gdzie i kiedy się znajduje. Z całą pewnością – w deszczu.
Zmierzający do mieszkania March przy Grand River Avenue w strugach ulewnego, grożącego potopem i zalaniem studzienek kanalizacyjnych deszczu, oboje nie dostrzegli drobnej kobiecej postaci z czarnym parasolem, która minęła ich po prawej, przemierzając ulice Corktown - restauracyjnej dzielnicy Detroit, by odnaleźć bezdomnego z tatuażem skrywającym przed aniołami. Według wszystkich znaków na Niebie i Ziemi miał zjawić się pod rosyjską knajpką, w której się zatrudniła, ale… się nie pojawił. Wystawiający za nim list gończy Bartłomiej będzie wściekły, a April – kobieta z czarnym parasolem, zaczynała wątpić w swoje umiejętności Kosiarza. Coś poszło nie tak.
Gdyby tylko wiedziała, że Marzec wyprzedził Kwiecień…
*
- Piękne mieszkanie – powiedział z uznaniem mężczyzna, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. March odruchowo rozejrzała się po swoim maleńkim apartamencie, składającym się raptem z salonu połączonego z kuchnią, łazienki wielkości szafy i sypialni we wnęce. Pięknym by go nie nazwała, ale rozumiała punkt widzenia bezdomnego – było ciepło, sucho, czysto i przytulnie. Trochę bałaganu na stole i blacie kuchennym (i zapewne w łazience, bo rano się spieszyła) to jeszcze nie nieszczęście.
- A dziękuję – odpowiedziała uprzejmie, odstawiając mokry parasol do kosza pod wieszakiem, odstawiając torbę i ściągając przez głowę bluzę z logo restauracji, by zostać w samej koszulce. Najchętniej zdjęłaby i wilgotne dżinsy, ale przy mężczyźnie jakoś nie wypadało. Obejrzała się na niego, stojącego w przedpokoju jak słup soli spływający wodą i stwierdziła, że jemu ręcznik i jakieś suche ubranie przydałyby się bardziej.
- Mam spodnie do joggingu i t-shirty po moim byłym, coś sobie wybierzesz – stwierdziła, ruszając do łazienki po ręcznik kąpielowy, a później przeszukując komodę w sypialni – dobrze, że mieszkanie było takie małe, bo wszędzie miała ledwie kilka kroków. – I żeby nie było, zwykle nie sprowadzam do domu obcych mężczyzna, ale…
- Jestem obcy? – spytał niepewnie mężczyzna, przyjmując od niej ręcznik i automatycznie zaczynając się nim wycierać. – Obcy obcy?
- Jeśli się przedstawisz, to już nie będziesz obcy – zażartowała March, odkładając na stół stertę rzeczy do wyboru i wyciągając do niego rękę. – March Kaminsky, córka swojej matki, kucharka i miłośniczka książek kulinarnych.
- Castiel – przedstawił się, niezgrabnie potrząsając jej dłonią. Czekała na więcej, ale więcej nie nastąpiło. Cóż, przynajmniej poznała jego imię.
- Czyli już nie jesteśmy sobie obcy – podsumowała z uśmiechem. – Tu masz suche rzeczy, Castielu, możesz się wysuszyć i przebrać, a tymczasem ja… no wiesz, też się wysuszę i przebiorę.
Z tymi słowy zniknęła w łazience z naręczem własnych ciuchów w ręku – chodzenie w wilgotnych skarpetkach i dżinsach nie jest miłe i prostą drogą prowadzi do zapalenia pęcherza. Nie siadaj na zimnym i mokrym, bo dostaniesz wilka, jak powiadała babcia. Byleby nie gryzł.
Kiedy wychynęła z łazienki, sytuacja zmieniła się o tyle, że błękitnooki facet stał przy stole (czyli przeszedł całe półtora metra od drzwi), przebrany w szare spodnie od dresu i niebieską koszulkę bez rękawów – bardzo adekwatną do koloru jego oczu, wciąż wycierając włosy ręcznikiem. March – przebrana w leginsy i bokserkę z Coldplay uśmiechnęła się pod nosem, bo facet wyglądał jakby piorun trafił w szczypiorek (kolejne soczyste porównanie babci Anny) – czarne włosy rozkosznie sterczały mu na wszystkie strony. Jej uśmiech nieco zbladł, gdy zobaczyła cięcie na jego ramieniu – krwawe i miejscami się rozłażące.
- Trzeba cię opatrzyć – zadysponowała, wracając do łazienki po apteczkę, niezbyt obficie zaopatrzoną, ale plastrów, opatrunków, bandaży i wody utlenionej akurat w niej nie brakowało. Pracując w kuchni March miała do czynienia z ostrymi nożami i zdarzało jej się zaciąć, więc wolała mieć to i owo pod ręką.
Usadowiła mężczyznę przy stole, zabierając się za opatrywanie, chociaż zbijało ją z tropu, gdy wpatrywał się w nią niczym w święty obrazek. Poważny jak poborca podatkowy, zagryzał wargi, by nie syknąć z bólu, a jednocześnie wlepiał w nią te swoje wielkie oczyska.
- Kto cię tak urządził? – spytała ostrożnie, próbując przyciągnąć do siebie rozchodzące się brzegi rany – ewidentnie po nożu.
- Szukają mnie – odpowiedział enigmatycznie, próbując znaleźć odpowiednie słowa. – Oni…
- Aż się boję spytać kto – mruknęła, energicznie zalepiając cięcie gazą ze środkiem antyseptycznym i znieczulającym. – Choć na uciekającego przed prawem mi nie wyglądasz. W sumie – na bezdomnego też nie. Ciekawe, jak to się stało, że znalazłeś się na ulicy przed knajpką Bhadurich i to dźgnięty nożem?
- Zaufałem nie tej osobie, co powinienem – wyszeptał, odwracając głowę. Gdyby smutek był namacalny, jego możnaby kroić, nomen omen nożem.
- Źle zainwestowałeś? – uniosła brwi March, nie mogąc powstrzymać się od lekkiej kpiny. – Zapożyczyłeś się od mafii?
- Nie, byłem zbyt pewny siebie – odpowiedział bardzo poważnie. – Nie po raz pierwszy myślałem, że jestem ważniejszy, niż byłem. Chciałem coś naprawić, a zepsułem jeszcze bardziej i teraz pozostała mi tylko ucieczka.
- Nie można wiecznie uciekać – westchnęła March, współczując gładząc go po ramieniu, już pięknie opatrzonym.
- Nie? – upewnił się, nie odrywając od niej błękitu ócz.
- Nie – zapewniła z przekonaniem, płynącym z własnego doświadczenia – nie tak dawno temu sama uciekała do wielkiego miasta, odcinając się od własnej rodziny i uważając ją za prowincjonalną i zacofaną, a dziś tęskniła za domem rodzinnym w miasteczku Pulawsky w Tenneesee, a przede wszystkim za kaleczącą angielski, ale mądrą i kochającą babką Anną, z którą już nie dane będzie się jej spotkać. Ludzie nie doceniają tego, co mają, goniąc za czymś, co wcale ich nie uszczęśliwi – uch, złota myśl godna Coehlo. – Dlatego możesz na chwilę zatrzymać się w biegu i tę noc przenocować u mnie.
- Tak? – zapytał z wdzięcznością Castiel, niepewnie dotykając opatrunku na ramieniu. – Dziękuję. Bardzo. Tylko boję się, że przeze mnie stanie ci się krzywda.
- Ci którzy cię szukają, tak? – prychnęła March, przewracając oczyma. – I jak niby mieliby cię u mnie znaleźć? Masz wszczepionego chipa?
- Nie, mam tatuaż, który ich zatrzyma – bąknął, rozchylając koszulkę, by pokazać jej świeży rysunek na skórze – dziwaczny znak, nie przypominający żadnego symbolu, jaki znała. – Ale boję się, że znajdą inny sposób.
- Załóżmy, że cię jednak nie znajdą – pocieszyła go, podnosząc się od stołu – siedziała za blisko mężczyzny, który z każdą chwilą wydawał się coraz przystojniejszy i bardziej seksowny, pewnie przez to wewnętrzne zagubienie i wielkie, niebieskie oczy. Zarys nieogolonej szczęki, pełne usta jakby stworzone do całowania i niezłe ciało na pewno nie miały z tym nic wspólnego. – W międzyczasie podgrzeję butter chicken z restauracji, bo na pewno jesteś głodny.
- Wciąż jestem głodny – przyznał Castiel, odruchowo przełykając ślinę. - To wszystko jest dla mnie nowe – głód, zimno, samotność...
- Cóż, dzisiaj samotny nie będziesz – uśmiechnęła się krzepiąco March, ruszając po pojemnik z kurczakiem pozostawiony w torbie pod drzwiami i marząc o rozgrzewającym trunku – niekoniecznie herbacie. – Napijesz się czerwonego wina? Mam naprawdę niezłe chianti.
*
Właściwie nie miała pojęcia, jakim cudem po północy znaleźli się z Castielem w jej łóżku, wciąż popijając czerwone chianti (drugą butelkę) i z entuzjazmem poznając nawzajem swoje ciała. On zachwycał się jej jasną karnacją, ciemnymi włosami z jaśniejszymi pasemkami wyblakłymi od słońca, wdzięcznym wygięciem szyi, pełnymi piersiami, zachęcającą krzywizną bioder i gładkością skóry po wewnętrznej stronie ud, a ona – siłą, spokojem, łagodnością i skupieniem, z jakim wielbił jej ciało, szepcząc słowa bez sensu i składu, lecz pełne czułości i znaczenia. Miał szerokie plecy, mocne ramiona, jędrne pośladki, silne uda i okazałą męskość, a jednocześnie zachowywał się, jakby uprawiał seks po raz pierwszy w życiu, co – w momentach, gdy nie unosiła się na skrzydłach ekstazy, trochę ją bawiło. Wtedy przygarniała go bliżej, cierpliwie ucząc, pokazując, zachęcając i czerpiąc z tego niewysłowioną przyjemność. On był bardzo pojętnym uczniem. Ona - pełną oddania nauczycielką z powołania. Razem było im dobrze, tak dobrze, jakby odnaleźli swoje własne, odrębne niebo. Niebo pełne słodkiego grzechu, w którym najchętniej zostaliby na zawsze.
Jednak prawa biologii były nieubłagane i nad ranem, satysfakcjonująco zmęczeni, zasnęli na wąskim łóżku w sypialni March, wtuleni w siebie jak dwa szczeniaczki szukające wzajemnego ciepła. Castiel – rozgrzany, najedzony i zaspokojony zaspokojeniem, jakiego dotąd nie znał i sobie nie wyobrażał, zapomniał, że ucieka przed istotami, które nie cofną się przed niczym, by go odnaleźć. Braćmi, którzy oskarżali go za upadek z Nieba, nie rozumiejąc, że wszystkiemu winien był Metatron. Jak miał im to wytłumaczyć, nim go zabiją? Jak miał pokazać się na oczy Deanowi? Jak miał przeprosić Sama, że nie było go przy nim, gdy podejmował ostatnią Próbę? Było mu wstyd. Oby go nie odnaleźli…
*
Gdy rankiem zabrzęczał natarczywy dzwonek do drzwi, March pozbierała się z łóżka, w którym smacznie pochrapywał nieznajomy (już nie taki nieznajomy) spod śmietnika z alejki na zapleczu „Curry up!” i narzucając na siebie przydługi czarny podkoszulek po Kunwarze, ruszyła do przedpokoju, klnąc w myślach, na czym wlezie. Za drzwiami stała młoda dziewczyna z czarnym parasolem.
- Niczego nie kupuję – wymruczała March, ziewając rozdzierająco i obciągając na sobie podkoszulek.
- Niczego nie sprzedaję – oznajmiła dziewczyna bez uśmiechu. – Jestem April.
- March – przedstawiła się panna Kaminsky, zastanawiając się gorączkowo, czy zwariowała, czy też ktoś planuje zjazd osób obdarzonych imionami od nazw miesięcy. – Czy mogę…
- Gdzie on jest? – warknęła dziewczyna, postępując krok w stronę March i unosząc parasol niczym broń. – Gdzie jest ten sukinsyn, przez którego upadły anioły?
Czyżby one też mu się nie oparły, pomyślała zdetonowana March, instynktownie podnosząc rękę, by zasłonić twarz przed ciosem. Nie dziwię się, seksowny z niego diabeł.
- Nie wiem, o kim mówisz – wybąkała, używając wyświechtanego frazesu, którym posługiwano się w podobnych sytuacjach. – Nikogo tu…
Tamta zamachnęła się parasolem, jednocześnie wyciągając ku niej rękę, jakby chciała porazić March dotykiem, ale w tym samym momencie wygięła się w tył i szeroko otworzyła usta, z których buchnął słup białego światła, taki sam, jaki wytrysnął z jej oczu. Na wysokości piersi ziała dziura. I czubek ostrza, który cofnął się niechętnie, uwalniając ciało. April runęła na podłogę – spalona na skwarkę pusta skorupa bez oczu i ust.
March uniosła wzrok, spoglądając prosto we wściekle zielone oczy mężczyzny dzierżącego splamione krwią ostrze,. Za nim stał drugi – wyższy, z wielobarwnymi oczyma i półdługimi, kasztanowymi włosami. Obaj byli opatuleni w trzy warstwy ubrania, jak gdyby w Detroit latem panował trzaskający mróz i patrzyli na nią wyczekująco znad trupa dziewczyny z czarnym parasolem.
- March – spytał mężczyzna z ostrzem, zaciskając pełne usta w wąską kreskę. – March Kaminsky?
Po pierwsze March miała nieodparte skojarzenie z oglądanym niedawno Terminatorem, w którym cyborg poszukiwał niejakiej Sarah Connor, podążając wedle książki telefonicznej, a po drugie nasunęła jej się absurdalna myśl, że ci dwaj polują na ludzi o imionach nazwanych na cześć miesięcy. Tak czy inaczej, właśnie kogoś zabili. Kogoś, kto chyba chciał zabić ją. Wzrok March spoczął na rozciągniętym u jej stóp ciele dziewczyny, prawdopodobnie nie do końca będącej zwykłą dziewczyną, bo żaden człowiek nie rozbłyskuje białym światłem na sekundę przed śmiercią.
- Tak? – potwierdziła ostrożnie, cofając krok do tyłu z zamiarem natychmiastowego zatrzaśnięcia drzwi, gdyby zyskała taką możliwość.
- Szukamy przyjaciela – powiedział pospiesznie wyższy z mężczyzn, uspokajająco pokazując otwarte dłonie, a jednocześnie łokciem trącając tego drugiego, by opuścił broń.
- Jesteście przyjaciółmi Castiela? – spytała March, czując się odrobinę bezpieczniej. Może jednak jej nie zadźgają. Chociaż musiała przyznać, że mężczyzna spod śmietnika, z którym właśnie spędziła upojną noc, miał dziwnych wrogów i przyjaciół – jakby prosto ze Strefy Zmroku.
- Jest tutaj? - na niewątpliwie przystojnej twarzy mężczyzny chowającego długi, srebrzysty sztylet, odmalowała się wyraźna ulga.
- Ciałem na pewno – burknęła, gestem ręki zapraszając intruzów do mieszkania i zatrzaskując za nimi drzwi, by nie musieć patrzeć na trupa dziewczyny z parasolem (dobrze, żeby sąsiedzi z kamienicy też nie musieli – na szczęście większość była w pracy). – Bo duchem błądzi w świecie Morfeusza. Ewentualnie Erosa.
Krótko ostrzyżony facet o przenikliwie zielonych oczach (czy to jakaś zmowa z tymi nieprawdopodobnymi kolorami tęczówek?) zakrztusił się, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
- Erosa? – wykrztusił, wykonując dłonią nieokreślony znak zapytania. – To znaczy, że ty i on, że Cas i ty, że… że co?
March poczuła się zbita z tropu. Dlaczego to miałoby być takie nieprawdopodobne? Co prawda, zwykle nie sypiała się z facetami z ulicy – w dodatku takimi, których przygarniała niczym zbłąkane szczeniaczki, ale przecież nie wymogła na Castielu seksu w zamian za wikt i opierunek. Do niczego go nie zmuszała. Mój Boże, czyżby to był jego pierwszy raz? Złożył śluby czystości? A może sprowadziła na złą drogę geja, a teraz jego przyjaciel słusznie się o to wkurza?
- Eee, jeśli jesteście parą, to przepraszam – bąknęła, ciaśniej otulając się podkoszulkiem. – Jakoś tak samo wyszło.
- Nie jesteśmy parą – jęknął mężczyzna, unosząc oczy ku niebu. – Po prostu Cas nigdy…
- Zawsze musi być ten pierwszy raz – zaśmiał się drugi z mężczyzn, ten o dłuższych włosach, wyraźnie śmiejąc się do kogoś za plecami March. Nietrudno było się domyślić, że w progu jej maleńkiej sypialni stanął sprawca całego zamieszania. Oby chociaż owinięty prześcieradłem, bo ostatnio kiedy go widziała, był goły jak święty turecki.
- Dean? Sam? – spytał z niedowierzaniem i nadzieją Castiel (na szczęście zdążył włożyć spodnie od dresu), rozpromieniając się jak stuwatowa żarówka, by natychmiast posmutnieć i popaść w tryb przepraszania. – Przepraszam. Byłem idiotą. Nie powinniście… Ja nie powinienem…
Przede wszystkim nie powinieneś zwodzić na manowce niewinnych dziewcząt, że jesteś taki biedny, samotny, zagubiony i nieszczęśliwy, pomyślała March, przyglądając się entuzjastycznemu uściskowi całej trójki. Trzech mężczyzn obejmujących się na środku jej salonu było doprawdy niecodziennym widokiem. Podobnie jak trup dziewczyny z wypalonymi oczyma leżący pod progiem, o którym starała się nie myśleć, choć słabiutki głosik w jej głowie pokrzykiwał piskliwie – masz pod drzwiami trupa, masz pod drzwiami trupa!
- Pamiętacie, że za drzwiami leży ciało tej nieszczęsnej dziewczyny? – spytała z rezygnacją. – Chyba trzeba by coś z nim zrobić.
- Ciało? – spytał niepewnie Castiel, przenosząc wzrok z Deana na Sama jak w meczu tenisowym, gdy śledzi się lot piłeczki. – Jakie ciało?
- Kosiarza, który miał cię zabić – westchnął Dean, bezradnie rozkładając ręce. – To drugi, na jakiego się natknęliśmy. Anioły już nie potrafią cię namierzyć, więc posłały za tobą Kosiarzy. Wolnych strzelców.
- Dlatego musisz schronić się w Bunkrze, Cas – poprosił Sam, rozglądając się, jak gdyby planował natychmiastowe pakowania rzeczy przyjaciela i pospieszną ewakuację.
Powodzenia, pomyślała March, Castiel ma tylko to, co na sobie, a co nie do końca było jego i kilka ciuchów właśnie piorących się w pralce. Podniosła rękę do czoła, bo zaczynała ją boleć głowa. O czym oni mówili? Jaki Bunkier? Jakie anioły, które posłały Kosiarzy? Znaczy – ponurych Żniwiarzy? Do tego wolnych strzelców, czyli istnieją i Kosiarze grzecznie zabierający tylko tych ludzi, których powinni? Dziewczyna z parasolem była Żniwiarką? Ale miała parasol, nie kosę… Ktoś tu zwariował. Oni czy ona? Z drugiej strony, widziała na własne oczy jak April wybuchła białym światłem niczym neonówka, tak jak zwykli ludzie nie czynią. Więc może… Nie, nie rozgryzie tego wszystkiego bez mocnej, czarnej kawy.
- Może najpierw kawa? – zaproponowała słabym głosem, lunatycznym krokiem zmierzając w stronę aneksu kuchennego. – Nie wiem, jak wy, ale ja muszę się obudzić.
- Kawa? – ucieszył się Dean, spoglądając na nią z pełną aprobatą. – Chętnie. A masz jakieś ciasto?
- Ona ma pustawą lodówkę, bo jest kucharką, a szewc bez butów chodzi – powiadomił go z powagą Castiel i nie pojął, dlaczego, słysząc jego słowa, dziewczyna parsknęła śmiechem.
- Powinniśmy się pospieszyć… - zaczął Sam, ale machnął ręką, widząc spragnione kofeiny spojrzenie Deana. – Dobrze, napijcie się kawy, a ja zajmę się ciałem.
O Boże, pomyślała tylko March, nastawiając ekspres do kawy i kątem oka zerkając na potarganego, nieogolonego, na wpół rozebranego, ślicznego jak z obrazka, błękitnookiego przystojniaka, którego przygarnęła prosto spod śmietnika. W co ja się wpakowałam? Chociaż mimo wszystko – chyba było warto. Nie każdy, choćby przez jedną noc, może się cieszyć własnym kawałkiem nieba.
0 notes
maddypunx · 3 years
Text
Indyjskie curry z jackfruitem i białą fasolą
Indyjskie curry z jackfruitem i białą fasolą
Przedwiośnie to dość wyjątkowy czas w mojej kuchni. W tym czasie szczególnie stawiam na intensywne smaki i aromaty. Dużo w mojej kuchni znajdziecie strączków i warzyw bulwiastych. Dużo zup i dużo jednogarnkowych sosów. W tym czasie częściej robię ukłon w stronę kuchni indyjskiej, tajskiej, a ale też japońskiej, bo miso mogłabym jeść w kółko. Tytułowe danie powstało na zasadzie: “Co mam dziś w…
Tumblr media
View On WordPress
0 notes
nawetlubieplacki · 7 years
Photo
Tumblr media
Tajskie curry
1 note · View note
wlochy2021 · 3 years
Text
Tumblr media
Na główne dania zamówiliśmy indyjskie curry z warzywami oraz klopsiki z sosem pomidorowym i polentą.
Tumblr media
Podano nam też słodko pikantny chutney z indyjskimi chlebkami.
Tumblr media Tumblr media
Było tez tiramisu!
Tumblr media
A potem, bezpośrednio z lounge'u, osobnym rękawem wchodzimy do samolotu!
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
0 notes
kota-psota · 7 years
Photo
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Spacer z psem, pod gore i w ogole straszne psie zmeczenie i pragnienie, ale jazda samochodem zawsze w cenie. 4 lipca moze nie standardowo bo indyjskie curry zamiast bbq
1 note · View note
nawetlubieplacki · 6 years
Photo
Tumblr media
Curry z ziemniakami i zieloną soczewicą
1 note · View note