Tumgik
xentropiax · 10 days
Text
No. 26
Spokojne mam serce i to bardzo. I jest to stan, który doceniam jak nic innego, za który dziękuję każdego dnia. Czuję w sobie miłość, po prostu do świata, do bliskich mi osób, wdzięczność za to wszystko co mam i co mogę mieć, ogrom możliwości, który się otwiera i piękno świata na każdym kroku.
Nie myślcie sobie, że przesadzam. To nie epikurejski naiwny optymizm, nie mam czasu tylko leżeć z winem na łące i oglądać jak po niebie wędrują cumulusy. To pewna odmiana spokoju, realistycznego, uziemiającego, który potrafi uświadomić - tu i teraz jest dobrze, tu i teraz to jest to miejsce, w którym jest wygodnie i ciepło. Nie znaczy, że zawsze łatwo, ale ja i to trudne przyjmuję - jako naukę, jak możliwość do rozwoju, jako cenną lekcję. I jestem na to gotowa, bo wiem, że przyjdzie, tak to już w życiu bywa. Przestoję wszystko.
Gdy moja przyjaciółka użyła właśnie ostatnio wobec mnie tego słowa "uziemiona", poczułam się jakbym otrzymała najcenniejszy komplement. Bo moje ukorzenienie to nie stagnacja jakaś bynajmniej, to poczucie stabilności w środku, której przez lata nie miałam. Której myślałam, że nie będę nigdy mieć. A jednak, wydarzyło się. Nie oszukuję się, lata leczenia i terapii miały tu dużą rolę. Ale też wspierający ludzie na mojej drodze, ciepło i miłość, których doświadczyłam, każde doznanie, szczególnie podróżnicze wyciągające mnie ze strefy komfortu troszkę bardziej.
Przypominam sobie jak samotna podróż samolotem mnie przerażała. Jak przerażała mnie podróż do kraju spoza UE. Jak każda nawet najdrobniejsza logistyczna trudność sprawiała, że niektóre możliwości po prostu odpuszczałam ze strachu, że sobie nie poradzę. Tymczasem teraz wyjeżdżam, czasem samotnie kilka razy w roku, czy to w delegacje, czy z przyjaciółmi i już mnie nie paraliżuje. Pakuję plecak, przygotowuję się jak mogę i wiem, że nie zginę. Znam język, popytam ludzi, najwyżej trochę się zgubię. Ale wiem, że się odnajdę, zawsze, zawsze.
Tak samo kiedy patrzę na swoje życie teraz i widzę, że tak naprawdę nie mam większych problemów, a przynajmniej nie mam problemów nie do rozwiązania, daje mi to niesamowite poczucie spokoju. Nie muszę podejmować trudnych emocjonalnie decyzji. Kiedy czuję się z czymś niekomfortowo mogę powiedzieć po prostu 'nie' (co dla osoby wychowanej na totalnego people pleasera jest sporym osiągnięciem). To daje ogromne poczucie mocy - mogę z czegoś wyjść, nie ma sytuacji bez wyjścia, poradzę sobie. Czuję wewnętrzną moc, jakkolwiek egzaltowanie to brzmi. Czuję coś, czego przez lata w sobie nie miałam, płomyczek już nie tli się ledwo, wybuchnął, płonie.
Chcę być jak słońce, ogrzewać, chcę moją miłością do świata się dzielić, bo czuję, że mam jej wiele w sobie. Chcę być tą, która daje pozytywną energię, która inspiruje, zachęca, motywuje, z której ciepła można czerpać, bo to nieskończone źródło. I tym wszystkim postaram się być dla ludzi, których kocham. Nic mniej, nic więcej.
4 notes · View notes
xentropiax · 25 days
Text
No. 25
Ja chyba jestem zbyt staroświecka na współczesne typy relacji. Albo mam zbyt bezpieczny sposób przywiązania i zbyt otwarty styl komunikacji.
W każdym razie nie rozumiem jak można przez ponad miesiąc bardzo intensywnie rozmawiać, poznawać się, pisać rzeczy, które wskazywałyby na tworzenie się unikalnej więzi, a potem dwa dni przed spotkaniem zniknąć i nawet nie dać znać, że do tego spotkania nie dojdzie. Nie jest to sposób komunikacji, który uszczęśliwiałby mnie w jakiejkolwiek relacji, ani przyjacielskiej, ani romantycznej.
A może to prostsze niż się wydaje. Bo wygląda na to, że ten pozornie ułożony człowiek, który twierdził, że jest w takim samym punkcie życiowym co ja, zaleczony ze swoją głową, z trudnymi doświadczeniami, z których wyszedł obronną ręką, wcale nie jest tak zdrowy, jak mu się wydawało. A ja nie mam siły na relacje, które wymagają takiego wysiłku.
Wiem jak to jest być w związku z osobą, która nie komunikuje, która tłumi emocje, której wydaje się, że wszystko jest git do momentu, aż pęka. Wiem jak rozmawia się z osobą w kryzysie psychicznym - strasznie, to jak chodzenie gołymi stopami po potłuczonym szkle. Myślisz tylko o tym, żeby komuś nie zrobić większej krzywdy, żeby jej stan się nie pogorszył, więc tak naprawdę nie możesz powiedzieć jak ty się czujesz: że chujowo i że ktoś sprawił ci przykrość, i że tak, czujesz się jak gówno i masz pretensje. Zamiast tego starasz się tylko nie pogorszyć sytuacji, nie skrzywdzić drugiej osoby, chociaż tak naprawdę to ona krzywdzi i siebie, i ciebie.
Wyczerpałam limit na takie relacje. Naprawdę nie mam już siły na coś takiego, szczególnie jeśli znaliśmy się ledwie miesiąc. To nawet nie jest takie poważne. Wszystko zapowiadało się dobrze, jako co najmniej fajna przyjaźń. Zgrywało pod wieloma płaszczyznami. Ale ja nie jestem od tego, żeby sklejać potłuczonych ludzi, to nie jest mój problem, że ktoś jest w bagnie, szczególnie, jeśli nie komunikuje i nawet nie oczekuje ode mnie pomocy.
Zrobiłam więc to, czego dawna ja nie zrobiłaby nigdy. Dawna ja powiedziałaby, że nie szkodzi, że rozumie, że innym razem, że trzyma kciuki za poprawę stanu i nie może się doczekać następnego spotkania. Dawna ja zaoferowałaby więcej wsparcia, telefon, przyjazd, ramię do wypłakania. Dawna ja podałaby serce na tacy po to, żeby ktoś mógł wbić w nie szpikulec do mięsa i rozkoszować się jego smakiem. Ale nie obecna ja.
Obecna ja napisała, że jest jej przykro, że bardzo się cieszyła na spotkanie, ale ze względu na doświadczenia życiowe nie wierzy już, że do tego spotkania dojdzie. Obecna ja napisała, że ma nadzieję, że osoba ma wsparcie i że pokona swoje demony w głowie. Obecna ja napisała, że chyba lepiej zakończyć relację na tym etapie, a jeśli kiedyś gwiazdy będą sprzyjać możemy spotkać się przypadkiem na kawę. Obecna ja odcięła się, nie była 'I can fix him' starter pack, postanowiła nie przejmować się tym, czy ta wiadomość sprawi, że osobie będzie gorzej, czy lepiej. Bo każdy z nas ma prawo, ale też i obowiązek zajmować się swoimi problemami, umieć prosić o pomoc, gdy jej potrzebuje i umieć komunikować o tym, co uwiera. Pomyślałam o sobie i o tym, czego sobie być może właśnie zaoszczędzam w przyszłości. A nie chcę po prostu się stresować, martwić, żyć w niepewności. Nie szukam relacji wyłącznie wirtualnych, a prawdziwego połączenia. Jeśli ktoś się tego boi, z różnych powodów, nawet być może uzasadnionych, to nie jest to osoba dla mnie.
A teraz, wiosno nadchodź. Wiem, że jesteś już za rogiem, nawet się zaczęłaś, ale liczę, że to była ostatnia zimowa lekcja. Pokazała mi, że umiem o siebie zadbać i literalnie wolę być sama, ze swoim gronem znajomych i przyjaciół, których znam od lat, niż nawet przechodzić obok możliwości potencjalnego skrzywdzenia.
Zobaczyłam kawałek cudzego życia wtedy, kiedy myślałam, że absolutnie nie mam na to przestrzeni. Czyli jednak mam, czyli moje serce jest w sumie otwarte. Nie zamarzło. Może uczę się na tyle szybko, że nawet nie muszę przychodzić na egzamin, żeby go zdać.
Wszystko będzie dobrze, wiem to, wszystko jest tak jak ma być.
6 notes · View notes
xentropiax · 1 month
Text
No. 24
Pozwólcie mi opowiedzieć, jak to jest żyć z nerwicą lękową. Nawet kiedy ma się ją pod kontrolą, nawet kiedy nie zatruwa już aż tak bardzo życia ja kiedyś, nawet jeśli wiele lęków potrafię sobie zracjonalizować.
Moja nerwica lękowa motywowana jest traumą po stracie. Obrazy jak z melodramatu i filmu, miało dojść do happy endu, a przyszła śmierć, rzecz, która zdarza się ekstremalnie rzadko w takich okolicznościach, w takim wieku. Od tamtej pory, a będzie to już 10 lat, nieustannie boję się, że umrze mi ktoś bliski, umrze ktoś jeszcze. O dziwo, choć boję się też czasem, że ja umrę przedwcześnie, że coś mi się przydarzy, ze z czymś nie zdążę, jest to zdecydowanie mniejszy lęk niż ten o utratę kogoś innego. Nie muszę tej osoby wcale świetnie znać. Nerwica lękowa nie jest logiczna, to utarty schemat reakcji na przydarzające się rzeczy, który jest tak przerażający, bo choć może się wydawać zupełnie odklejony, w momencie, gdy w nim jesteś, staje się prawdą absolutną.
Jedną z rzeczy, która bardzo mi pomogła mi radzić sobie z wizją śmierci, a szczególnie śmierci bliskich osób, było coś, co powiedziała mi moja terapeutka: tak, pani Entropio, śmierć może się przydarzyć. Być może zdarzy się pani, że umrą pani bliskie osoby, na przykład rodzicie. Ale musi pani pamiętać, że w tej śmierci nie będzie pani sama. Jeśli umrze pani mama, to będzie jeszcze pani tata i pani brat. Jeśli umrze pani tata, to zostanie mama i tak dalej. Będą przyjaciele. Nigdy nie będzie tak, że zostanie pani całkowicie osamotniona, pozbawiona wsparcia.
Ta właśnie myśl potrafi mnie ukoić i sprawia, że boję się trochę mniej, że nie zadręczam się tym na co dzień, że żyję sobie całkiem spokojnie.
Ale nerwica lękowa nie jest racjonalna i czasem pojawia się nagle. Znikąd niby, mały zapalnik urasta do poziomu wielkiego problemu, lęk rośnie jak potwór, najpierw malutki na ramieniu, potem wielki jak cień rzucony na ścianę.
I w ten oto sposób potrafię przeżywać żałobę, po moim kocie, który ma dopiero 4 lata, jest zdrowy i daleki od śmierci. Potrafię obsesyjnie bać się, że ktoś umarł w wypadku samochodowym albo leży na oiomie, bo od wczoraj nie odpisuje mi na wiadomości. Potrafię dostać ataku paniki, bo ktoś nie odbiera telefonu, a mój mózg widzi, że ta osoba leży na pewno po udarze czy zawale i nikt nie jest w stanie jej pomóc. Boję się panicznie, że ktoś mnie okradnie, włamie się do mieszkania, bo telemarketerka dostała mój adres zamieszkania i powiedziała, że przyjdzie do mnie jakiś konsultant z ofertą. Boję się, że jeśli nie zachowam się odpowiednio, jeśli nie będę miała w sobie troski, ciepła i zrozumienia, ktoś popełni samobójstwo. Boję się, że ktoś kogo znam i kto dostał niepewną diagnozę, zaraz będzie miał raka i umrze. Mogę martwić się o moich współpracowników, rodziców, przyjaciół, znajomych dalszych, osoby, które znam od paru tygodni, to nie ma znaczenia. Lęk jest tak samo silny.
Przez nerwicę lękową nie mogę jeść, mój żołądek kurczy się do rozmiaru orzeszka. Nie mogę spać, bo budzę się z bijącym sercem, czasem nawet nie potrafiąc wskazać logicznej przyczyny lęku. Nie mogę się na niczym skupić, bo to co mam w głowie urasta do rangi wielkiego problemu, czegoś tak realnego jak to, że siedzę teraz na krześle, scenariusz absolutnie najczarniejszy i jedyny możliwy, bo przecież - nie dziwota, już raz to się zdarzyło. A ja przecież mam pecha. Mnie przecież coś takiego musi się przydarzyć. Na pewno mam rację.
I to mi się zdarza. Kiedyś trzęsłam się, płakałam, cierpiałam katusze. Teraz biorę tabletkę pregabaliny i liczę, że przejdzie. Bo ja wiem, że to moja odpowiedź na traumę, bo ja wiem, że nie mogę się tak nastawiać, bo wiem, że to nie ma sensu. Mimo to, jest to męczące, drażniące, po prostu nieprzyjemne.
Chciałabym bardzo, kiedyś móc to wszystko okiełznać. Nie bać się. Życie przyjmować na klatę.
9 notes · View notes
xentropiax · 1 month
Text
No. 23
Akurat w momencie, gdy uznałam, że dobrze mi samej, gdy zgoliłam większość włosów, gdy wyjechałam na cudowne wakacje z przyjaciółmi, gdy tańczyłam bez pamięci, jadłam pyszne jedzenie, wspinałam się na góry i pływałam w morzu - akurat WTEDY, jakoś, w międzyczasie pojawił się KTOŚ.
Ten ktoś wydaje się miły, ciepły, nadający na tych samych falach. Jest wspierający, dojrzały, podobnie patrzący na świat, samoświadomy, genialnie komunikujący, czuły i uważa, że jestem piękna.
Nie wiem, gdzie się ten ktoś chował, pod jakim kamieniem, w życiu bym go nie przewidziała, w życiu bym sama się do niego nie odezwała, ale stało się. Jest tylko jeden problem - osoba ta jest poliamoryczna, a ja, cóż, nie.
Wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Być może to dzieje się właśnie po to, żeby mi uświadomić, że są na tym świecie ludzie dla mnie, całkiem do mnie podobni, z którymi mogę się dogadać, dla których wyznacznikiem nie będzie to jak się noszę, a moja osobowość. Tacy, którzy potrafią rozmawiać z czułością, potrafią widzieć świat przez soczewkę jakiegoś nienaiwnego optymizmu, którzy dużo przeszli, ale mimo to nie skamienieli, nie skostnieli, nadal czują i kochają. I że nie aż tak trudno ich znaleźć.
Może to też przypominajka dla mnie, że jestem w stanie poczuć coś do kogoś, że motylki w brzuchu nie umarły, że ktoś jest w stanie mną siebie zainteresować. Na razie czuję się w tym wszystkim dobrze. Poznaję ciekawą osobę, nie mam oczekiwań, jeśli jest dla mnie, jest mi miło, jeśli jej nie ma, bo jest zajęta swoim życiem, nie cierpię. Ale wiem, że romantycznie nie ma tu na nic szans. Mimo to, dopóki nie boli, jest okej, jest dobrze.
Nie wiem, co mnie czeka, bo ja po prostu chciałabym mieć święty spokój i spokojne serce, ale życie dzieje się mimowolnie i ja nic nie mogę z tym zrobić. Dystansować się na siłę też nie ma sensu. No więc, tak sobie trwam. Z moimi planami, marzeniami, z moim życiem regularnym, czasem nudnym, czasem ciekawym. A On sobie będzie obok.
Wszystko jest po coś, Entropio, powtarzaj to sobie, a życie zaskoczy cię jeszcze nie raz.
5 notes · View notes
xentropiax · 2 months
Text
No. 22
Po ponad miesiącu od rozstania, zaczęłam się nudzić. To znaczy kończąc moją zwykłą pracę, czuć się wciąż na tyle wypoczęta i spokojna, że miałabym ochotę porobić coś jeszcze, popracować w jakiś inny, twórczy sposób. Jest to dla mnie pewna nowość. Chyba powoli uświadamiam sobie, jak ostatnie miesiące, Jego choroba i presja tego wszystkiego, co spadło na moje barki, mnie powoli wykańczała. Teraz dopiero zaczęłam jakoś powoli odpoczywać.
Próbuję więc wymyślać sobie jakieś miłe rzeczy, takie questy, które warto zrobić, żeby poczuć się bardziej spełnionym. Za moment jadę na urlop z przyjaciółmi, będę się wygrzewać w pierwszym, wiosennym, greckim słońcu i prawdopodobnie bardzo dobrze się bawić. Bo przyjaciele, z którymi jadę do ludzie absolutnie fantastyczni, z którymi mam symbiozę, których obecność mnie nie męczy, u których w zeszłym roku nawet pomieszkiwałam i wydawało się, że był to czas równie wypoczynkowy dla mnie, jak dla nich.
Nie mogę się tego już doczekać, tych wspomnień, które stworzymy, jak będziemy się śmiali do łez, jak to dzieje się zawsze, jak będziemy smakować grecką kuchnię, nabijać kilometry spacerów, odpoczywać, pić wino i spędzać godziny na rozmowach.
W międzyczasie natomiast, zanim wyjadę, próbuję się skupiać na sobie. W tym tygodniu idę obciąć włosy, tak jak od dawna o tym myślałam, ale nigdy nie miałam dostatecznej motywacji. Czyli na zapałkę. Wydaje mi się, że miałam taką zmianę życiową, że pozbycie się włosów jest jakoś symboliczne i poza tym zawsze chciałam się dowiedzieć jaki mam kształt głowy. Mam takie poczucie, zupełnie zabobonne, że to będzie symboliczny nowy początek. I bardzo mnie to ekscytuje.
W środę idę sobie sama na randkę do kina, na nową część Diuny. I tu też, choć to wyjście do kina tylko, strasznie się cieszę i ekscytuję. Czuję, że idzie wiosna, idzie nowe - jakieś nowe. Nowa ja, nowa forma przepoczwarzenia. I ja jestem ciekawa co z tego wyjdzie.
Tylko się nie rozpraszać, nie myśleć, co ludzie powiedzą, czy tak będę bardziej atrakcyjna czy mniej. Po tak długim czasie empatii, skupienia na wszystkim, tylko nie sobie, po oddaniu serca, które ktoś podeptał, nareszcie musi być ten czas - ja, ja i tylko ja. Z czułością, którą muszę dać sama sobie, którą też czerpię od ludzi, którzy naprawdę mnie kochają. Ze spokojem w sercu, w czystą głową, z otwartymi oczami.
Wiosno, przybywaj.
3 notes · View notes
xentropiax · 3 months
Text
No. 21
Nie pamiętam, kiedy ostatnio leżałam w łóżku z laptopem o tak późnej godzinie. I to jeszcze po to, by pisać. Dawno temu, wieki. A przecież kiedyś to była codzienność, przypominam sobie siebie w liceum, kiedy zasypiałam w pustym łóżku, otoczona poduszkami jak w twierdzy i do późnych godzin nocnych klepałam w klawiaturę bez opamiętania.
Echa dawnego życia wracają powoli. Jak to jest być samemu, prawie zapomniałam. Jak to żyć w ciszy, bez dzielenia się codziennością.
W ostatni weekend byłam u rodziców i podobne uczucie dopadło mnie wieczorem, w sobotę, gdy zorientowałam się, że nie mam do kogo zadzwonić wieczorem i opowiedzieć mu o swoim dniu. Choć może to nie do końca prawda. Pozostaję w kontakcie z przyjaciółmi, jesteśmy na linii, dużo rozmawiamy. Ale jednak te rozmowy, wieczorne, o głupotach, o codzienności, o szarości każdego dnia były zarezerwowane przez pięć długich lat dla Niego.
Nie czuję się samotna, naprawdę nie. Ale jest jakoś pusto. Im więcej to wszystko analizuję, skupiam się, robię audyt naszych wspólnych pięciu lat, tym bardziej myślę, że może miał rację. Że może faktycznie nie tak to powinno wyglądać. Szukam, węszę, kiedy zaczęło się psuć, próbuję zlokalizować moment, w którym zaczął myśleć, że może my razem to nie to. Wydaje mi się, że było to w zeszłym roku, może wiosną. A może wcześniej.
Wracam do dobrych chwil, do naszej pierwszej wspólnej podróży do Portugalii, do spacerów nad brzegiem oceanu i zachwycaniem się malutkimi króliczkami w parku da Cidade do Porto. Nad naszą wycieczką do Wenecji, aperolami pitymi na plaży. Nad pierwszymi spotkaniami, gdy jeździłam do niego, gdy byliśmy na odległość, gdy przez całe weekendy nie wychodziliśmy z łóżka. O tym, gdy poznałam jego rodzinę w Ukrainie, jak wszyscy byli mną zachwyceni, a on był chyba trochę z tego dumny. Jak wspierał mnie, gdy moja matka ryła mi psychę, jak sprowadzał mnie na ziemię, jak zachęcał do pisania. Jak gotowaliśmy razem, dzieląc się obowiązkami, bo ja nie potrafię dobrze kroić, a on smażyć mięsa. Jak kochał naszą kotkę, jak spali słodko w łóżku. Jak patrzyłam na niego, na jego zrelaksowaną twarz, gdy drzemał i myślałam jaki jest piękny.
Nie sądzę, że dało się coś zmienić. Myślę, że tak miało być. Oprócz tych pięknych chwil, było też sporo tych gorszych. Były momenty, w których byliśmy blisko rozstania, z różnych powodów. Była moja agresja i złość, jego milczenie, moje niewybredne teksty na temat jego rodziny, moje zawstydzanie go, choć nie byłam tego świadoma, jego przytyki, to jak powiedział mi, że nie nadawałabym się na matkę. Poraniliśmy się, wielokrotnie. Dlaczego więc tyle to trwało?
Nie wiem, jak to wygląda z jego strony, ale z mojej to całkiem proste: zaufałam mu na 1000% procent. Włożyłam całą wiarę w tę relację, opierała się na bezwzględnym i całkowitym zaufaniu, że mimo wszystko, kochamy się, że przejdziemy każde gówno, i że jestem pewna, że z drugiej strony jest tak samo. A przeszliśmy razem całkiem sporo. Najpierw rozłąkę przez kilometry, potem brak akceptacji mojej rodziny, brak pieniędzy, pandemię, to jakim echem odbiła się na nim wojna w Ukrainie, jego depresję (przynajmniej pierwszy epizod), mój epizod, aż do teraz. Są jednak rzeczy, których przeskoczyć nie sposób.
Nie żałuję czasu spędzonego razem. Kochałam. Dalej kocham. Ale mojego zaufania już nie ma.
Powiedział: nie widać po tobie, że jest to dla ciebie trudne. Odparłam: a jak mam wyglądać, czego oczekujesz? Czy miałam przyjść zapłakana? Wzruszył ramionami.
Wystarczająco się napłakałam, gdy wyszedł i powiedział, że idzie szukać mieszkania dla siebie. Wystarczająco, gdy widziałam, że się odsuwa, że mnie unika, że nie chce dotykać. To bolało. Wystarczająco przez te dni, kiedy nie wiedziałam, czy czegoś sobie nie zrobi, czy nie będę musiała za chwilę dzwonić po karetkę. Albo gdy tkwiłam w niepewności co do tego co dalej, cały długi tydzień z nieprzespanymi nocami, z poczuciem, że on mnie nie chce, że za chwilę nie zniosę takiego napięcia. Każde nasze spotkanie od zerwania jestem na lekach uspokajających. Jak mam więc wyglądać?
Coś się bezpowrotnie skończyło. Nie lubię palić mostów, ale czuję to coraz bardziej. Teraz twierdzi, że jest idiotą, że popełnił błąd, że to była najgorsza decyzja, jaką mógł podjąć i że chce to naprawić. Jak to naprawić, nie wie. Ja z resztą też nie. Nie sądzę by się dało. Nie, jeśli nie chcę sobie zafundować więcej niepewności, strachu, tego obezwładniającego lęku. Naprawdę wolę być sama, niż czuć znów coś takiego. Nie zrobię sobie tego, nie wpuszczę go znowu.
Zawsze wolałam 'do zobaczenia', niż 'żegnaj'. Nie odcinam się, to nie to. Wspieram go z daleka, myślami, bo niczego nie chcę dla niego bardziej, niż żeby poukładał się ze swoją głową, był szczęśliwy pomimo okoliczności, miał wiarę w to, że świat nie jest zły. Ale myślę coraz bardziej, że tu już nie da się posprzątać. Nie, kiedy brak tego zaufania, fundamentu.
Hej, życie, zaskocz mnie. Wierzę, że nic nie nie dzieje się bez przyczyny. Mam nadzieję, że za rogiem czeka coś wspaniałego.
7 notes · View notes
xentropiax · 3 months
Text
No. 20
Dziwny jest ten nowy etap mojego życia. Najlepiej chyba określałoby go słowo 'confused'. Lata terapii i wylanych na niej łez sprawiły, że trzymam się niezwykle dobrze. Mam dużą sieć wsparcia w postaci moich przyjaciół, wiem, czego nie powinnam robić, żeby nie pogarszać mojego stanu i jakie decyzje podejmować, żeby nie wpaść w błędne koło złych wyborów.
Spotkaliśmy się w środę na przepisanie usług, które w mieszkaniu były na niego. Potem chciał porozmawiać. Przyznał, że popełnił błąd, że jest z nim źle, gorzej niż było. Dług rozmawialiśmy, chyba z dwie godziny, nie powiedział mi nic nowego, czego już bym nie wiedziała, ale podziało się na tyle dużo, a moje zaufanie do niego zniknęło tak bardzo, że wiedziałam od początku: nie ma powrotów.
Zapytał, czy jest szansa, żebym kiedykolwiek przyjęła go do siebie z powrotem. Powiedziałam, że nie wiem. I że na pewno nie, dopóki on nie zajmie się sobą i nie ogarnie swojego życia i swojej głowy. Nie ma szans dla nas teraz z jednej prostej przyczyny - ja nie chcę żyć w stanie permanentnej niepewności, lęku o to, czy za godzinę, dzień, tydzień jego postrzegania świata znów się nie zmieni. Nie zaserwuję sobie tego, nie chcę tego dla siebie, nie zasługuję na to, tak jak nikt nie zasługuje być w związku pełnym niepokoju.
Tak więc nie ma mowy o powrocie i nie będzie przez długi czas. A być może, gdzieś w duchu wiem nawet, że nie będzie na to szansy nigdy. Pytał, co jeśli terapia zajmie mu dwa lata. Powiedziałam, że nie wiem. Że nikt nie wie. I że nic mu nie obiecam.
Nie chcę już patrzeć w przeszłość. To co miało się stać, stało się. Nie zrozumiem w pełni, co było w jego głowie. Nie wiem, jak potoczy się jego życia i nie mam na to wpływu. Mam wpływ jedynie na siebie i jak wykorzystam swój czas, teraz, kiedy mojej głowy nie zaprząta jego depresja, jego brak dbania o siebie, jego stagnacja, wycofanie. Nie powiem, że się o niego nie martwię, mam nadzieję, że dojdzie do siebie, że się zaleczy i przestanie widzieć świat w czarnych barwach. Ale ja muszę po prostu skupić się na sobie i zająć tym, co jest dla mnie naprawdę ważne.
Dlatego też jestem 'confused'. Bo odkąd się zaręczyłam moje myśli oscylowały na przykład wokół ślubu (w perspektywie pewnie jakichś dwóch lat), być może budowy domu kiedyś, znalezienia miejsca, w którym chciałabym osiąść, potencjalnego założenia rodziny. A teraz już nie wiem. Biała ściana, pełna niewiadomych. Pozwalam sobie na razie za bardzo tym nie myśleć.
Na pewno wiem, że potrzebuję pobyć sama, bez relacji romantycznych, związków, randek. Nie jestem na to gotowa (z resztą, wydaje mi się, że ktoś kto byłby od razu na to gotowy albo sobie coś kompensuje albo faktycznie nie był zakochany w swoim partnerze). Chcę powrócić do swoich hobby i jednak skupić się na tych priorytetach, które sobie wyznaczyłam. Powolutku, krok po kroku.
Jutro idę na randkę sama ze sobą do kina, a potem do przyjaciół. Czekam kiedy z mieszkania znikną jego wszystkie rzeczy i będę mogła odetchnąć.
youtube
4 notes · View notes
xentropiax · 3 months
Text
No. 19
No i życie.
Wydarza się, zupełnie niespodziewanie. Rzeczy, o których nie myślałoby się jeszcze 2 tygodnie temu, dziś są rzeczywistością.
Byliśmy ze sobą ponad pięć lat, byliśmy zaręczeni. Od wczoraj każde z nas będzie kroczyć już osobno.
Nie spodziewałam się. Tak naprawdę nic konkretnego się nie wydarzyło, nic co mogłoby ten związek przekreślić. A może wydarzyło się coś, z jego strony, wygasło uczucie i tyle. Choć jak to rozumieć, skoro jeszcze kilka dni wcześniej chce o to walczyć, obiecuje, że wróci na terapię i wciska mi na palec pierścionek zaręczynowy. Mija ledwie kilka dni i już nie może, idzie szukać mieszkań, sprawa kończy się.
Nie jestem typem, który będzie błagał. Nie błagałam więc. Prosiłam, by ułożył się ze swoimi demonami w swojej głowie, by siebie nie odpuszczał, by walczył o wszystko to, na czym mu zależy, by odnalazł siebie, by wrócił na terapię tak, czy tak i by zrobił wszystko, co w jego mocy, by być szczęśliwym. By wiedział, że jest ktoś, kto go kocha. Bo ja wciąż kocham. Uważam, że wszystko co było w jego głowie, co dalej tam jest, co jest czarne i straszne, co sprawia, że on nie wie właściwie, dlaczego jest nieszczęśliwy i nie wie, co w naszej relacji jest nie tak, to kwestia głębokiego zagubienia i choroby. I wiem też, że da się to poukładać i posprzątać. Ale już beze mnie u boku. Tę ścieżkę będzie musiał pokonać sam. I mam nadzieję, że sobie na niej poradzi.
Był taki moment, że bałam się bardziej już nie o to, co dalej i że właśnie kończy się nasz związek, ale o to, że on sobie coś zrobi. Nikogo jednak na siłę nie da się zatrzymać. Nie da się zmusić do kochania bardziej, jeśli coś się zmieniło.
Teraz szara rzeczywistość - może wyprowadzi się do końca w przyszłym tygodniu, ja muszę przepisać umowę na siebie, poogarniać rzeczy typu Internet, ubezpieczenie medyczne. I tak kawałek po kawałku, zniknie z mojego życia. Może pozna kogoś innego. Może ułoży się ze sobą w środku. Może będzie miał dobre życie.
A ja? Cóż, biała ściana przede mną. Sinusoida uczuć, raz dobrze, bo jak w każdej dużej zmianie życiowej są też jakieś pozytywy. Mam wokół siebie sieć wsparcia, umiem sobie dużo rzeczy w głowie ogarnąć, ja przetrwam i będę żyła dalej i nie odpuszczę. Ja sobie dam radę. "Przestoję" to, jak mawia moja przyjaciółka. Nie powali mnie to na kolana, nie ugnę się.
Ale co w przyszłości, to nie wiem. Zawsze wyobrażałam sobie swoje życie z kimś u boku, wydaje mi się, że wtedy kwitnę, że w partnerstwie jest jakieś moje powołanie. Co z moją przyszłością, gdzie ukierunkować swoje życie, na czym się skupić teraz - nie wiem. Na razie jest trochę pustki - w tym, że tak duży i ważny etap w moim życiu się skończył, ale też zwykłej, codziennej. Po pięciu latach bycia razem nieswojo się czuję, gdy nie słyszę Jego krzątaniny, gdy nie ma po prostu cudzej obecności, oddechu, ciepła drugiego ciała.
A ja tej czułości i ciepła tak potrzebuję, tak jestem jej spragniona. Szczególnie teraz, gdy wokół zimno, gdy chłód wlewa się do mojego ciała.
Zostałyśmy we dwie, ja i moja kotka, małe puchate słoneczko w pochmurny dzień.
6 notes · View notes
xentropiax · 4 months
Text
No. 18
Jest kilka rzeczy, na których chciałabym się skupić w przyszłym roku. Moje obecne miejsce pracy nauczyło mnie, że dobrze jest nie stawiać sobie zbyt wielu priorytetów, jeśli jest ich za dużo, to tak naprawdę nic nie jest priorytetem.
Wynalazłam więc sobie trzy rzeczy, na których chciałabym się skupić, żeby móc się dalej rozwijać. Ale nie chodzi o jakiś produkt finalny, czy etap końcowy, do którego dotrę, gdy faktycznie za te wszystkie swoje cele się zabiorę. Chodzi wszak o podróż i to co przyniesie.
Nauczyłam się też, szczególnie przez ostatnie dwa lata, że nakładanie na siebie presji tylko pogarsza sprawę. Wpisywanie sobie w kalendarz rzeczy, które chce się zrobić, z nadzwyczajnym wręcz optymizmem, kończy się zazwyczaj zawodem. Bo nie da się zrobić wszystkiego na raz, nie można mieć setki wielkich celów, z których każdy wymagałby przynajmniej dodatkowych 12 godzin w dobie.
Moje trzy priorytety więc na przyszły rok to pisanie, projektowanie graficzne i jakaś forma aktywności fizycznej.
W pierwszym łatwo wskazać sukces - byłoby nim ukończenie książki. Ale tak naprawdę chodzi o regularność, o zasiadanie do maszynopisu, o przezwyciężenie obezwładniającej niemożności, która bierze się z lęku przed porażką. Nigdy nie dowiem się, co będzie z tej książki, jeśli jej wpierw nie ukończę.
Projektowanie graficzne to coś, co robię częściowo w pracy, a rozwój w tym kierunku jest mocno wspierany. Dostałam już zielone światło na kurs, który sobie znalazłam, firma powinna mi więc go opłacić. Powiedziałam, że chcę sobie wydzielać czas w pracy, żeby robić ten kurs, nie było z tym problemu. Myślę, że tak będzie łatwiej, niż zmuszać się do dodatkowych godzin przed komputerem po pracy, która i tak jest siedząca i związana z gapieniem się w ekran. Można powiedzieć, że jestem dość podekscytowana tym priorytetem, bo widzę wiele możliwości rozwoju twórczego, ale i zawodowego. Chciałabym po projektować trochę rzeczy komercyjnych, przede wszystkim zbudować portfolio i poczuć się w Illustratorze tak dobrze jak w Photoshopie. A może nawet i lepiej w obu tych programach. Tlą się jakieś bardziej poważne plany w tym kierunku, bo jak wiadomo kilka źródeł dochodu to zawsze lepiej, ale to nie na teraz.
No i na końcu ruch, element podstawowy właściwie. Szczególnie przy siedzącym trybie życia, przy mojej insulinooporności i cichym, małym marzonku-celu, o którym myślę odkąd w wieku 17 lat pierwszy raz stanęłam na macie do jogi. Ale nie tylko o jogę chodzi, a o sprawność, o poczucie tego, że jestem silna, że moje ciało jest mocne, że nic mnie nie boli, że mam energię. Reszta przyjdzie później.
Mogłoby się wydawać, że trzy takie zupełnie różne rzeczy to dużo. Że może byłoby lepiej wybrać jedno i skupić się wyłącznie na tym. Tego próbowałam w tym roku z książką. Zaklinałam i myślałam, i wizualizowałam, i z przerażeniem patrzyłam na tekst w wordzie. I głównie poniosłam porażkę.
Najlepiej funkcjonuję gdy mam jakąś różnorodność, gdy mogę spełniać się we w wielu dziedzinach, odkrywać nowe umiejętności. Gdy byłam mała w przyszłości chciałam zostać i modelkę, i antyterrostyką, i pisarką, i wokalistką, i malarką, i filmowczynią, krytyczką, i nawet fizyczką, czy astonomką (zanim okazało się, że jestem kiepska z matematyki, a fizyka jest ciekawa głównie filozoficznie). Potem gdy pewne cechy mojej osobowości ukształtowały się trochę bardziej, wciąż było wiele rzeczy, które mnie interesowały, głównie pisarstwo, książki, jednak lubiłam też malować i rysować, grać na instrumentach, kręcić amatorskie video i tak dalej.
A później przyszła praca, rzeczy, których musiałam się nauczyć, studia jedne i drugie, które poszerzyły horyzonty i tak oto dziecinna radość z robienia rzeczy po raz pierwszy lub dla tego tylko, żeby je zrobić, gdzieś uleciała. Trzeba było skupić się na tym, za co płacą. Na zdrowiu psychicznym też, to był dla mnie priorytet w 2021 i sporo mi to dało.
Wszystkie trzy rzeczy, o których napisałam wyżej to tak naprawdę nie coś, co przestanę robić gdy skończy się przyszły rok. Ale jestem ciekawa gdzie będę i czy mi się uda. Jeśli tak nie zdejmę presji, to nie wiem już jak, ale nie chcę się poddać. W tych rzeczach chodzi przede wszystkim o coś, co z angielskiego ładnie nazywa się 'showing up'. Bo rezultat końcowy nie jest aż tak ważny. Ważne jest pojawiać się, być regularnym w swoich działaniach, stawiać się tam, gdzie obiecaliśmy, że będziemy. W tym wypadku tylko przed sobą.
A dla osób to wytrwale czytających, chcę życzyć po prostu wszystkiego dobrego w nowym roku. Pamiętajcie, nigdy nie jest za późno. Afirmacja dla mnie, afirmacja ode mnie dla was.
8 notes · View notes
xentropiax · 6 months
Text
No. 17
Dziś o tym, o czym nie wspominam zbyt często, ale co zawsze chodzi po mojej głowie, coś, czym chyba zostałam pobłogosławiona lub przeklęta (zależy jak patrzeć) już jako dziecko. Nie przeszło i nie odeszło. A rzecz jest o tworzeniu opowieści.
Odkąd pamiętam, zawsze najłatwiej było mi się wyrazić słowem pisanym. Piszę odkąd pamiętam, głód słowa był we mnie na długo zanim nauczyłam się czytać, był już wtedy, gdy widząc opasłe tomy nic nie znaczących wtedy jeszcze znaczków, marzyłam o tym, jaki sens można w nich znaleźć. Bo tak, jako pięcioletnie dziecko, nie mogłam doczekać się, aż nauczę się czytać. Brałam więc książki dla dorosłych i udawałam, że czytam, a moje dziecięce książeczki zapamiętywałam w całości, żeby móc choć przez chwilę poudawać, że wiem co znaczą literki w wierszyku zapisanym na grubych kartach.
Kiedy zaczęłam naukę pisania, ale jeszcze nie potrafiłam pisać wystarczająco szybko jak dorośli, było mi niewypowiedzianie smutno i byłam przez jakiś czas wręcz przekonana, że nigdy nie uda mi się opanować tej sztuki do perfekcji. Udało się szybciej, niż się spodziewałam, a potem zaczęłam pochłaniać książki jedna za drugą, szukać słów i odnajdywać je wszędzie, aż do momentu, kiedy postanowiłam, że napiszę swoje własne.
No i piszę tak, nieustannie niemal, od czwartej-piątej klasy podstawówki, kiedy to powstały pierwsze moje historyjki i historie, niektóre skończone, niektóre nie. Pisałam opowiadania, książki, poezję, pamiętniki, piosenki. Jedną moją miniaturę prozatorską nawet kiedyś opublikowano w czasopiśmie.
Piszę także teraz, bo chyba jestem na to skazana. Jak Rysiek Riedel był Skazany na Bluesa, totalne zatracenie, bez tego nie ma mnie, nie ma po co żyć. Są ludzie, który nie mają konkretnej pasji, którzy mogą robić wiele rzeczy na raz, który nie wiedzą kim chcą być i mogą zostać kimkolwiek, którzy dobrze odnajdują się w wielu rolach, jak aktor przywdziewając różne maski. Są też i tacy, który odkąd pamiętają mają przed sobą jedną, jasną drogą, czasem bardziej wyboistą, czasem muszą się na niej zatrzymać i odetchnąć, ale wiedzą, że to jest to, że nie da się z niej zejść, zboczyć, nawet jeśli po drodze próbuje się innych rzeczy. Ja należę właśnie do tej kategorii, bo od zawsze wiedziałam, że chcę pisać książki, że to mój nadrzędny cel życiowy, to chcę robić, kiedy dorosnę. Nie ma wielu innych rzeczy, których byłabym aż tak pewna jak tego.
Teraz też jestem w procesie pisania. Obecną książkę, nad którą pracuję zaczęłam pisać na przełomie zimy i wiosny w 2021 roku, krótko po tym, gdy wróciłam na terapię. Za chwilę będzie już trzy lata. W międzyczasie napisałam całkiem sporo, prawie sto tysięcy znaków, opracowałam fabułę, motywy główne pojawiły się już na samym początku.
Ale przyszło też życie, które sprawiło, że praca nad książką była przerywana. Miałam miesiące, tygodnie przerwy. Do tego stopnia, że zapomniałam już, co dokładnie napisałam. Pojawił się lęk przed powrotem do tego projektu, haj z posiadania pomysłu, który zupełnie prywatnie i nieobiektywnie wydawał mi się bardzo dobry, minął. Gdzieś w głowie zasiały się wątpliwości, czy to co piszę ma sens, czy jest dobre. Pojawiły się wyrzuty sumienia, że mimo iż wszystko jest dla mnie jasne jeśli chodzi o rozwiązania fabularne, jeśli chodzi o wizję, i tak nie potrafię usiąść i dokończyć tego, co zaczęłam. Jednak na żadnym z tych etapów nie porzuciłam wizji, że tę książkę prędzej czy później skończę.
To że tekst powstaje w dość długim czasie ma też swoje plusy. Z pewnością widzę teraz lepiej niedoróbki warsztatowe, rzeczy, które nie spinają fabularnie, detale, które trzeba poprawić, aby tekst był właściwie spójny. Zaczęłam więc proces pisania od początku, proces przepisania właściwie, który będzie drugim szkicem tej książki. Podchodzę do tego teraz bardziej projektowo, bardziej jak rzemieślnik, który musi wyciosać swoje dzieło, nie zastanawiając się, czy ma na to wenę czy nie. Ktoś kiedyś powiedział mi, że pisanie książki to nie spacer ani sprint, a żmudny maraton i było w tym wiele racji.
Wciąż pojawia się jednak wiele wątpliwości. Szkic odsiedział swoje w zamrażarce, łatwo więc zakwestionować to, co pchnęło mnie do napisania go w pierwszej kolejności. Byłam innym człowiekiem, co innego było dla mnie ważne, a w tamtym okresie tematy, które poruszam w tym co piszę, były mi szczególnie bliskie. Dzisiaj nie jestem z nimi aż tak emocjonalnie związana, dzisiaj patrzę z dystansu, trudno mi poczuć tę pewność, którą miałam na początku, że tak, ta historia warta jest opowiedzenia. Męczę się więc, choć nie chcę odpuszczać. Powiedziałam o tym projekcie wielu bliskim osobom, wiem, że czekają, wierzą we mnie może trochę za mnie. I choć nie mam żadnych gwarancji, że ta książka, nawet po skończeniu, zostanie kiedykolwiek wydana (to nie ma aż takiego znaczenia, odpowiedź na pytanie "co jeśli z tą się nie uda", była dla mnie zawsze oczywista i brzmi: "napiszę kolejną"), to nie chcę i nie umiem odpuścić. Walka jest sama ze sobą i jest to walka nierówna.
Wiem też, że potrzebuję czegoś, na czym będę mogła się skupić w listopadzie i grudniu, trudnych dla mnie miesiącach. Nie mam już podróży służbowych w tym roku, świata zwalnia i ciemnieje, to dobry moment, żeby przekierować gdzieś uwagę, nie dać się wciągnąć w odmęty własnych myśli. To idealny czas, żeby całą swoją uwagę zogniskować w tekście.
Piszę to wszystko chyba po to, by się zmotywować, może poszukać jakieś dobrej energii. Długo już czekałam, długo się namyślałam, były miesiące, że zasypiałam mając w głowie tylko książkę, tylko jej treść, to co może wydarzyć się dalej, kiedy nie mogłam przebrnąć przez trudniejsze punkty. Dziś czas po prostu na pracę, pracę u podstaw, chciałoby się rzecz, stworzyć coś, z czego będę dumna, najlepiej jak umiejętności mi na to pozwalają. Trzymajcie więc kciuki, wszystkie dobre dusze, bo wyznaczyłam sobie termin i myślę, że ten termin jest wciąż osiągalny.
A za rok o tej porze, kto wie, kto wie. Entropio w 2024, robię to dla ciebie, mam nadzieję, że jesteś dumna.
9 notes · View notes
xentropiax · 6 months
Text
No. 16
Ja dziś sobie pozwolę się tak uzewnętrznić, jak pozwalam sobie rzadko. Bo na co dzień to już nie boli, bo na co dzień na piersi mam długą mentalną blizną, która z każdym rokiem blaknie. Ale co roku, jesienią przychodzi na nowo, to uczucie, to wszystko. Więc ja, choć na co dzień już tak o tym wszystkim nie myślę, choć mam troski i radości, choć większość czasu stąpam twardo po ziemi, dzisiaj chcę sobie pochodzić po chmurach.
Wiele lat temu napisałam w jednym wierszu: Świat nie skończył się 5 listopada, zrobił to dzień później.
Stało się tak, bo piątego listopada jeszcze nie wiedziałam. Jeszcze dostałam ostatniego smsa, napisałam ostatni mail, miałam bilety na niecały tydzień później, żeby go odwiedzić, zobaczyć, przejrzeć się w jego oczach. Poczuć ciepło skóry, pogłaskać tę szaloną głowę, dotknąć ten piękny umysł, jak zwykłam o nim często myśleć.
Dowiedziałam się szóstego, choć czułam to wszystko zanim zadzwoniła do mnie jego przyjaciółka, wiedziałam o tym, gdy milczał od rana, gdy telefon pokazał obcy numer, gdy siedziałam jeszcze na uczelni. Ciemno, zimno, listopad. Kordian zmarł wczoraj w nocy.
No i tak od dziewięciu już lat świat, może się nie kończy, ale zamiera na chwilę szóstego listopada. Nie wiem, po co to sobie robię. Może specjalnie rozdrapuję pewne rany, może chcę coś poczuć, nie zapomnieć, nie chcę, żeby te okruchy ciepły odleciały, odeszły na zawsze. Wydawałoby się, że po takim czasie można już się ułożyć. I można, naprawdę. Ja mam dobre życie, mimo trudności, mimo że tu może wyglądać, że to pasmo jakichś nieszczęść i niepowodzeń. Ale ja zawsze przychodziłam do pisania, kiedy było źle, w momencie, w którym musiałam z siebie wylać nadmiar emocji. Jak sami widzicie, nie piszę tutaj zbyt często, bo w gruncie rzeczy nie mam o czym. Bo żyję pełną piersią kiedy mogę, bo życie jest piękne, bo mam świetną, rozwijającą pracę, która umożliwia mi podróżowanie, bo poznaję świat i ludzi i tworzę z nimi wspomnienia, bo nie boję się już jak kiedyś, bo wiem, że sobie poradzę mimo wszystko, bo nie jestem podlotkiem jak niemal dekadę temu, bo wyrosły mi skrzydła. Bo starałam się, z całych sił się starałam, żeby jego pamięci nie zawieść. Nawet gdy wielokrotnie chciałam umrzeć, nawet gdy byłam pełna gniewu, że sobie poszedł i mnie zostawił, nawet gdy nie mogłam zrozumieć, że już jestem starsza niż on, gdy umarł i miałam pretensje do całego świata, że jak to, że co to za wiek, że jak ma się tyle lat, to dopiero zaczyna się żyć.
To wszystko było w mojej głowie, ale nie mam pretensji do losu. Nie opłakuję jego życia, wiem, że przeżył je dobrze i w pełni, choć było tak krótkie. Wiem, że oddychał pełną piersią tak, jak nie oddychają nieraz ludzie nigdy przez całe życie. I miał w sobie wiele miłości, dla ludzi i świata, miłości, którą mógłby obdzielić dziesiątki.
Ale opłakuję ten brak. Tę stratę, nie tylko w moim życiu, ale i dla świata. Dwa lata temu napisałam do niego list, wysłałam na zapomnianą skrzynkę. Chciałam, potrzebowałam się wygadać, powiedzieć mu, choć go nie ma, co u mnie. Bo mimo całej czułości, mimo pragnienia bycia z nim, czucia go, towarzyszenia mu w codzienności, brakuje też czegoś innego - przyjaciela. Tego jak patrzył na świat. Wciąż łapię się na tym, że jest muzyka, którą chciałabym mu pokazać albo książki, które wiem, że by polubił. Albo tematy, co do których jestem ciekawa, jakie miałby zdanie. Tak mi brakuje ciepła, osoby, istoty. I nawet nie dla tego, że gdzieś we mnie jest chłód, ale po prostu. Tęsknota w całej swojej czystej postaci.
Połączenie dusz, które się miedzy nami wytworzyło to coś, co do tej pory uważam, że przydarza się raz w życiu, o ile masz szczęście. Wszystko między nami, śmiech, płacz, miotanie się, strach - wszystko to było jak puzzle dopasowane do siebie w wielkiej, galaktycznej układance. Być obok siebie, przy sobie, po prostu, być w tej miłości, ale nie cielesnej nawet, tej, której nie da się opisać słowami, ta pewność, że to jest ten człowiek, mój człowiek z milionów innych ludzi, moja dusza, która zderzyła się może przypadkiem, a może taki był odwieczny plan. Moja dusza, którą odnajdę wszędzie, która, jeśli jest coś poza tym czasem, będzie czekać. Musi czekać i mam nadzieję, że kiedyś się ze mną zderzy.
I ja myślę, że byłby ze mnie dumny, widząc to kim jestem, gdzie jestem. Wiedząc, że demony, które miałam, udało się poskromić. Powiedziałby: a nie mówiłem, Elfie. Bo on widział wszystko na długo zanim ja to widziałam, na długo zanim się potwierdziło, widział we mnie siłę, którą odkryłam sama lata później, widział nadzieję, potencjał, widział wszystko to, co myślałam, że umarło we mnie na zawsze, a jednak jest.
Ale wczoraj rozdrapałam sobie tę ranę. Chciałam go sobie przypomnieć, mam to szczęście, że zostało mi po nim wiele słów, których czas nie nadwyrężył. Słowa te najczulsze, tylko dla mnie, słowa, wiele z nich, w których przemycał coś, czego nie miał odwagi powiedzieć mi wprost wtedy, a co stało się bardzo oczywiste trochę później.
Krótko po jego śmierci, moja matka, nie znając dobrze naszej relacji, zapytała mnie: kim on właściwie dla ciebie był. Nie chciałam się dzielić z nią tą czułością, z resztą i tak by nie wzięła prawdy na serio. Ale pomyślałam to i utrzymuję to do dziś: miłością życia.
I nie zrozumcie mnie źle. Ja kocham wciąż, kocham innych ludzi, jestem w szczęśliwym związku, kocham Jego, mocno, kocham w codzienności, w przygotowaniu śniadania, w oglądaniu serialu, w tym jak uśmiecha się, jak dotyka mnie, kiedy całuje moje ciało. Ale ta relacja jest inna. Inny rodzaj miłości, inny człowiek. Nie gorsza miłość, nie lepsza, inna po prostu, innej jej oblicze, z innym człowiekiem.
Ale to trudno jest ludziom zrozumieć, dlatego praktycznie nigdy o tym nie rozmawiam. Bo jeśli nie wyrzekniemy się pewnego egoizmu, pewnych kompleksów, niepewności to łatwo poczuć zazdrość, pewnie łatwo pomyśleć, że skoro kochałam tak wcześniej, to wszystko to, co stało się później jest sztuczne, nieprawdziwe. Nie. Jest po prostu inne. Wyjątkowe w swej odmienności. To jak porównywać dwie rożne rzeczy, z innego gatunku, kompletnie nie przystaje. Bo tamto to miłość poza czasem i życiem. Czy wypada być zazdrosnym o kogoś, kto nie żyje?
Z resztą, jak mówię, ja sobie to poukładałam. Tak miało być, gorzka tabletka, która trzeba było połknąć. Wszystko wydarza się po coś, myślę, że to spotkanie, zderzenie było jednym z głównych wydarzeń mnie formujących, jeśli mam w sobie coś dobrego, coś za co ludzie mnie kochają, to pewnie w części nie byłoby tego, gdyby nie on. Więc jeśli mnie kochasz, to kochasz też jego, tę cząstkę, która w sobie noszę, ten kawałek serca, który mi oddał. Opowieść, którą po sobie zostawił.
Bał się przed śmiercią, czy tej miłości starczy dla innych, tej czułości, że było jej za mało. Niepotrzebnie. Zostawił jej aż nadto. Będzie w wielu opowieściach, w wielu sercach, w tym moim. Do dnia aż sama przywitam się ze Żniwiarzem, wsiądę na jego łajbę i popłyniemy, być może po to, by znów się spotkać. Po wielu latach, będę miała mu co opowiadać, chociaż może on już wszystko wie.
W jednym z ostatnich listów, słów, które mi zostawił, powiedział, że jestem jego Łaską, dedykując mi Grace, Jeffa Buckleya. Przedśmiertna łaska, miłość co wyrosła znienacka, owoc zerwany nim zdążył dojrzeć. Czułość, która była treścią jego życia. Jego przyjaciółka powiedziała mi dużo później, że by może to wszystko, nadzieja na spotkanie mnie, to uczucie, choć trochę przedłużyło mu życie. Miał na co czekać aż do końca, nie chciał się poddać. Ale nie zawsze jest tak jak my chcemy, sam by to powiedział. Czasem jest inaczej i to też dobrze, w ostatecznym rozrachunku zawsze wszystko jest dobrze.
Pierwsza z naszych rozmów była o rollercoasterze. Metafora życia, od której wtedy robiło mi się niedobrze. A on, jak zwykle, na przekór mnie, twierdził, że rollercoaster to może być dobra zabawa. Ręce w górę, prędkość, jazda bez trzymanki, adrenalina co rozdziera piersi.
Potem przyszła ta piosenka, ta, którą miał wtedy na myśli:
The world's a rollercoaster And I am not strapped in Maybe I should hold with care But my hands are busy in the air saying
I wish you were here
youtube
No więc tak, chciałabym, żebyś tu był. Chociaż jestem szczęśliwa, bo szczęście to spokój w sobie, poczucie, że dam sobie radę, że przeżyję wszystko, że mimo zła i strachów, jest po co żyć. Jestem szczęśliwa licząc gwiazdy na niebie, zgadując, które z nich to kosmiczne statki, jestem szczęśliwa biegnąc po plaży i leżąc na plecach w morzu, i jestem szczęśliwa pijąc wino, paląc papierosa, przytulając moich przyjaciół, jestem szczęśliwa na szczycie góry i wśród chmur, gdy lecę do innego kraju, jestem szczęśliwa, gdy biegnę, gdy ćwiczę jogę, gdy piszę, jestem szczęśliwa oddychając pełną piersią i płacząc, wtedy też, na przekór wszystkiemu, bo płakać to znaczy coś jeszcze czuć, a czuć cokolwiek jest lepsze niż nic. Jestem szczęśliwa unosząc się na falach rozkoszy, jestem szczęśliwa mimo tego, że kiedyś stracę więcej jeszcze życia i osób, i tylko bogowie raczą wiedzieć, ilu z nim zanim sama przekroczę Styks. Jestem szczęśliwa dzięki i pomimo, tak jak chyba zawsze się o to dla mnie modliłeś.
Ale wciąż, ciągle i zawsze, najzwyczajniej w świeci i po ludzku po prostu...
Chciałabym, żebyś tu był.
4 notes · View notes
xentropiax · 6 months
Text
No. 15
Jakoś już tak jest, że każdej jesieni coś do mnie wraca. Nie nazwałabym tego otwierającą się na nowo raną, myślę, że po tylu latach jest tam już jakaś blizna. Blizna jednak przypomina, na jesień staje się może bardziej widoczna, może więcej zwracam na nią uwagę.
9 lat w tym roku, 9 lat jak go nie ma. Bo wszystko zawsze sprowadza się do niego.
Ale jest też ktoś inny, ktoś żywy, ktoś z kim zaprzyjaźniłam się lata później. Ktoś, kogo nie chciałabym stracić. Ktoś, gdyby tylko okoliczności były inne, gdybyśmy tylko poznali się wcześniej, mógłby być znacznie bliżej mnie. A może nie bliżej, ale blisko inaczej, w inny sposób.
Mam wielu ludzi w życiu, których kocham, na różne sposoby. Osoby, które wytrwały przy mnie przez lata, które widziały mnie w najgorszych i najlepszych momentach. Mam szczęście mieć naprawdę wspaniałych przyjaciół obok siebie, choć dzielą nas nieraz setki kilometrów. Im jestem starsza, tym wyraźniej widzę jak mocno trzeba to wszystko pielęgnować.
Ale z nim jest łatwo, to przychodzi samo z siebie. Godziny rozmów, pisania i spotkań, choć nie widujemy się tak często, jakbyśmy chcieli. Czas płynie wolniej, czas płynie inaczej. I nie wiem, może to wina tej pory roku, bo to któraś już jesień, gdy temat w mojej głowie wraca, każe mi się zastanawiać nad tym wszystkim, nad tą relacją, ale sprowadza się ona do jednego: dobrze jest tak jak jest. Już za dużo się wydarzyło, żeby coś zmienić, jesteśmy w innych punktach życia. Nigdy nie było szansy na nic więcej i nigdy nie będzie.
Ale może w innym życiu, jak czasem sobie mówimy, w innym uniwersum, w innym wcieleniu. To jest słodko-gorzkie stwierdzenie, ale jedyne prawdziwe. Bo, choć to nigdy nie padło, w tej bliskości jest jakaś zasada. Zasada, że poznamy się wszędzie i zawsze.
Może w ogromnym strumieniu miłości liczy się tylko to.
A może mam po prostu pecha.
A może to w ogóle nie o to chodzi.
Jak zawsze w takich momentach przychodzi do mnie rozwiązanie, które zabolałoby, ale chyba tylko mnie. Odciąć się, usunąć w cień, zostawić w spokoju. Powoli wymazać się z jego życia, nie ciągnąć tego dalej. Bo wiem jak wrażliwa jestem, jak mogę się przywiązać, jak będzie mnie to wszystko bolało, jeśli wmówię sobie za dużo. On to przeżyje, jest silny, ma wsparcie, ma kochającą osobę. Naturalny instynkt obrony przed bólem - uciec zanim się wydarzy. Zanim będę musiała powiedzieć: słuchaj, kocham cię trochę za bardzo i chyba trochę inaczej, ale nie mogę tak dłużej, żegnaj. Wiesz, zostawiłabym dla ciebie wszystko, ale wiem, że ty nie, więc nie możemy tak dłużej.
Wiem, że by to uszanował. Że nie drążyłby, pozwoliłby odejść.
Oczywiście jest wiele innych aspektów tej relacji. Wiele rzeczy, które chodzą mi po głowie jak na przykład to, że tylko sobie coś wmawiam, że wraca to do mnie cyklicznie i zawsze przechodzi i na końcu stwierdzam, że po prostu łatwo mi tak się zatracić w cudzym cieple, kiedy mi jest tak bardzo zimno. Bo przecież potem mi przechodzi. Bo przecież nie życzę mu trzęsienia ziemi w jego życiu, lubię jego żonę i wiem, że z nią jest szczęśliwy. Bo przecież sama mam partnera, którego kocham, przy którym jestem sobą na sto procent, który widział mnie w momentach odartych z piękna, z czułości, a mimo to nie odszedł, nie uciekł i ja również zostałam przy nim wtedy, kiedy był kupką gruzu, bo wiedziałam, że da sobie radę, że przetrwa wszystko.
Dopiero uczę się, że w życiu są różne relacje, nieokreślone słowami i ramami, a miłość może przybierać najróżniejsze formy. Zastanawiam się gdzie jest tylko granica, której nie wolno przekroczyć. Czy jest w spojrzeniu, które mówi więcej niż słowa, czy w dłoni na moim biodrze, czy uścisku, który trwa trochę za długo, czy w zapachu drugiego ciała, ciepłym policzku, żyłach tętniących krwią, gdy przyspiesza serce.
A może po prostu tylko sobie chcę coś skompensować. Ten fakt, że od 9 lat zasypuję krater po niespełnionej miłości. I może chcę poczuć choć ułamek tamtego, to połączenie dusz, to zrozumienie, dopasowanie, wszystko co tam było, a czego tak bardzo brakuje.
youtube
5 notes · View notes
xentropiax · 7 months
Text
No. 14
Ostatni raz pisałam tutaj chyba coś w lutym, a mamy wrzesień. Powrót na leki, kontynuowanie terapii, wiedziałam, że to minie. Wydaje mi się, że głowa wróciła trochę na właściwe biochemiczne tory. Psychicznie jest zdecydowanie lepiej niż było, ale wciąż miewam problemy ze snem, nawet mimo tabletek.
W każdym razie przetrwałam, przeżyłam, raz jeszcze wygrzebałam się z czegoś, co być może jest już inherentną częścią mojego jestestwa, która będzie dawać o sobie znać co jakiś czas, bo taki mam mózg i już.
Wciąż jednak zdarzają się dni, w których od świtu do zmierzchu każda godzina jest przegrana, utracona, przepuszczona przez palce. Największym wyzwaniem ostatnich miesięcy było po prostu pozbawienie się oczekiwań wobec wszystkich stawianych sobie celów, próba robienia rzeczy dla samego wykonywania czynności, bez nieustającej presji na barkach, że jeśli nie docisnę się wystraczająco mocno, to nie warto nawet zaczynać.
Jezu, ale wyszłam z wprawy w pisaniu pamiętniczka. Moje zdania są za długie i tracą sens w trakcie ich tworzenia.
Najbardziej przeraża mnie jesień. Krótkie dni, mało słońca, śmiertelne rocznice, więcej czasu w domu. Jest tak trudno co roku, oby przetrwać zimę, a potem lato jest krótkie i ja, nie wiem jak, muszę się na te miesiące zimna i mroku uzbroić w światło. Nie pozwolić się sobie zapaść, złapać się tego co daje komfort i poczucie bezpieczeństwa, nie poddawać się, nie odpuszczać siebie.
Do połowy października będę jeszcze w biegu, jeden wyjazd służbowy do Włoch, drugi do Bratysławy. A potem co, co, co. Nie chcę marnować więcej czasu, choroba tak dużo mi go zabrała.
Zdobyłam sporo miłych wspomnień w tym roku, ale lato trwa zbyt krótko. W przesilenie letnie zawsze towarzyszy mi ten strach, że oto coś ucieka, że ktoś zabiera mi słońce, energię, że z każdym dniem coraz go mniej. Na początku tego nie widać, ale kiedy wychodzę dziś wieczorem na balkon to wiem, że to już.
Nie ma czasu do stracenia.
2 notes · View notes
xentropiax · 1 year
Text
No. 13
Zastanawiam się ile jeszcze tak można. Już nawet się nie łudzę, jestem od dwóch miesięcy w epizodzie depresyjnym i niby jest tak samo jak ostatnio, ale zupełnie inaczej. Tam była nadzieja - związana z wchodzeniem w zdrowienie po raz pierwszy, z ekscytacją na temat mocy tabletek i psychoterapii, wielkiego samopoznania; krok w oświecenia, wszystkich mechanizmów stających przede mną nago, żebym mogła je zobaczyć takimi jakie są naprawdę. 
Ponad rok z escitalopramem, pół roku terapii. Potem trzy konsultacje, kolejne dwa lata terapii (”ja zwykle nie prowadzę moich pacjentów latami” ha kurwa ha). I teraz znowu, ten sam welon z szarości i czerni i gówna.
I jeszcze on w tym wszystkim, ze swoimi problemami, które rozumiem, ale z którymi nie mam siły sobie radzić. Z resztą, nie muszę sobie radzić, bo to przecież jego problemy. A mogłabym chociaż współczuć. Ale kiedy jestem sama jak zwierzę, zranione, w klatce, liżące własne rany, to trudno mi o empatię i miłość. 
Rośnie we mnie irytacja i frustracja, ten stan, którego tak w sobie nienawidzę. Jestem taka zła, taka wściekła, każdego dnia i nie umiem się tego pozbyć.
Więc drażni mnie, że jest jak małe dziecko, którym trzeba się zająć, chociaż blisko mu do trzydziestki. Widać brak matki od młodego wieku sprawił, że nie potrafi sobie poradzić z dorosłością. Nie spełnia moich oczekiwań. Jest marudny, rozczula się nad sobą, nie potrafi wziąć w garść, nie ma żadnej motywacji, siły woli ani chęci, żeby o siebie zadbać. A co dopiero zadbać o drugą osobę w związku. Mnie się już znudziło niańczenie. Sprzątanie po nim, przypominanie mu o wszystkim, mówienie co ma robić, bo sam nie pojęcia ogarnąć najprostszych czynności. Jest wiecznie spłukany, rozpierdala pieniądze na prawo i lewo i nie myśli o konsekwencjach, a potem płacze, że go na nic nie stać, żeby chwilę potem kupić sobie niepotrzebną parę butów. Bo przecież można żyć z minusem na karcie kredytowej, ale nowy iPhone i markowe buty muszą być. Nie zarabia mało, a jest wiecznie bez grosza. Nie umie priorytetyzować, oszczędzać, zarządzać czasem ani niczym. Jęczy, że dobija go praca, że chciałby zmienić to i tamto, a nie robi nic, żeby zmienić swoją sytuację. Jest wiecznie chory, wiecznie coś go boli, wiecznie ma jakieś problemy i źle się czuje, ale nie potrafi nawet zjeść zamówionych posiłków z diety pudełkowej, wziąć leków, napić się herbaty z cytryną, czy kurwa ubrać w ciepłą kurtkę jak jest zimno. Zamiast tego będzie wychodził na papierosa co 15 minut w samej koszulce, żeby potem móc bardzo cienkim głosikiem z miną cierpiętnika utyskiwać jak boli go gardło. 
Ja pierdolę, jestem z człowiekiem, który nie ma żadnego instynktu samozachowawczego, nic kurwa. I nie umiem mu już współczuć, nie w stanie w którym sama jestem. 
A jestem w stanie takim, że chcę się zajebać serio. I byłoby to bardzo łatwe. Banalnie proste, jeden dzień i mnie nie ma. Wiem, że potrzebuję pomocy i wiem, że nikt oprócz mnie samej mi nie pomoże, bo na swojego tak zwanego partnera liczyć nie mogę. Może mam paranoję, ale wydaje mi się, że jemu nawet jest tak wygodnie, że cieszy się jak oboje tak sobie tkwimy, jak ja mam się źle i jestem cieniem samej siebie. Bo wtedy nie jest sam. Głęboko w chuju ma natomiast jak ja się czuję, nawet o to nie zapyta, bo przecież, oczywiście, nikt nie cierpi jak on. Haha, ja to znam, uwielbiam, moja mamusia serwowała mi to całe dzieciństwo. Nikt nie potrafił cierpieć jak ona, nosząca krzyż całego świata.
Zapisałam się do psychiatry pod koniec miesiąca i może pójdę, jak dożyję. Możecie więc trzymać kciuki, wszystkie dobre dusze. Racjonalna część mnie o to prosi. Chora część mnie sama nie wie, co byłoby lepsze.
18 notes · View notes
xentropiax · 1 year
Text
no. 12
Nowy rok, a życie takie samo, bo czas to przecież tylko konstrukt i wszystkie granice są umowne. Co miałoby się automatycznie zmienić, skoro świat w gruncie rzeczy się nie zmienia. Nie da się nacisnąć przycisku reset i zacząć od nowa.
Przebywanie przez bardzo długi okres czasu z osobą w depresji sprawia, że nastrój się udziela. Dochodzi do momentu, w którym już nie wiem, czy to depresja, czy ten człowiek po prostu taki jest. Powiedział ‘wydaje się, że nie spełniam twoich oczekiwań, zawsze taki byłem’. Może rozwiał wątpliwości. Moim oczekiwaniem było to, żeby był zdrowy, ale on czuje się ponoć lepiej. Więc jeśli to jest jego final form, jego ‘zdrowie’, to rzeczywiście daleko mu do partnera, którego bym sobie życzyła.
Wszyscy mamy jakieś oczekiwania względem drugiej osoby. Ja mam oczekiwanie ciepła, oczekiwanie wsparcia, kiedy mnie jest źle, oczekiwanie dzielenia się obowiązkami domowymi, oczekiwanie stabilności emocjonalnej, oczekiwanie otwarcia uczuciowego, oczekiwanie czułości. To są moje podstawowe oczekiwania, które wydają mi się takie ludzkie, takie zwykłe. Być może są za wysokie.
Widzicie, przyczyną mojego wewnętrznego bólu, abstrahując od sytuacji na świecie czy wynikających z moich relacji, a pochodzącą wyłącznie z mojego wnętrza jest obawa przed tym, że nigdy nie dotknę nawet połowiczne tego, co chciałabym w życiu osiągnąć. Jest wiele takich dni, na które mam plan i nic z tego planu nie wychodzi, bo po prostu nie odnajduję w sobie siły. To ciągła frustracja z tego, co by się chciało zestawiona z tym co jest. A nigdy nie jest wystarczająco.
U niego jest inaczej. On nie stawia sobie celów, do których mógłby dążyć, bo chyba nie bardzo wie, co chce. Dla niego telefon i komputer to dwa narzędzia zastępujące tlen. Wieczny, ogłupiający, tłumiący umysł kołowrotek - Instagram, telegram, messenger, reelsy, gry komputerowe, filmiki na youtube. Twój mózg jest w końcu jak chomik, który na nim zapierdala, a jak przestanie do dostanie szału, zacznie odbijać się od szklanych ścian terrarium, wygryzać sobie futro, zagryzać innych. Bodźce, bodźce, bodźce. Bo to już nie jest ‘one thing at a time’. Nie ma serialu czy filmu bez scrollowania reelsów, googlowania czegoś, nie ma gry bez kolegów na discordzie, krzyczenia, muzyki w głośnikach. Dopamina w mózgu, krótkie, małe dawki, codziennie, od kiedy tylko się obudzisz, aż do zaśnięcia. 
Mówi, że to poprawia mu humor.
No jasne, przecież to dopaminowe uzależnienie, szot za szotem, szot za szotem. Przecież każdy chce się czuć wyłącznie dobrze, wyłącznie na haju, bez chwili z własnymi myślami, z zajrzeniem do środka, bo okazałoby się może, że w środku jest chaos albo wręcz przeciwnie - zupełnie pusto. Nikt nie chce się z tą pustką zmierzyć.
Jeśli natomiast analizuję to wszystko źle, jeśli to szczyt jego szczęścia żyć właśnie tak, to jest to dla mnie strasznie smutne. To inna wersja życia, życia, którego nigdy nie chciałabym dla siebie. Dla mnie wygląda jak piekło. Nie mieć w sobie w ogóle uważności, nie umieć się wyciszyć, tkwić na tym kołowrocie jak ten pieprzony chomik aż do śmierci.
Różnica między nami jest zatem ogromna. Ja cierpię, gdy zmierzam się z pustką, on, gdy nie ma zabawek ją zagłuszającą. I nie chce się z nią mierzyć, może nigdy nie zechce. 
Myślę o tym, dlaczego jeszcze jesteśmy razem. Kocham go, to oczywiste, gdybym nie kochała, nie byłoby tego wszystkiego. Widzę w nim coś, co nie zostało utłuczone do końca, ale jest tego tak mało... W Nowy Rok jeszcze pijany zgotował mi emocjonalne piekło. Atak paniki, pierwszy od bardzo dawno, hiperwentylacja, poczucie tego, że wali się wszystko dookoła, a nawet nie jestem w domu, nie mogę nic zrobić. To przeczucie, że on robi tak z a w s z e, kiedy wie, że ja nie mogę z tej sytuacji wyjść. Najłatwiej jest szafować takie krzywdzące teksty, nie chcieć rozmawiać, odcinać się murem, kiedy jesteś kilkaset kilometrów od domu, u kogoś i wiesz, że ta druga osoba nie chce robić scen. Okrutne. Jakby chciał mnie ukarać. Bo jedno to przerwać związek i się rozstać, a inne powiedzieć po prostu: wracam do domu, idę na wojnę, radź tu sobie sama. Jak on sobie to w ogóle wyobrażał? Że wyjedzie i co będzie dalej? Ja będę czekać na niego w tym samym mieszkaniu aż wróci albo i nie? Że rzuci pracę z dnia na dzień tutaj, spakuje walizkę i po prostu wsiądzie w pociąg do Kijowa? Nie wiem i nie chcę nawet o tym myśleć. 
W takiej sytuacji nie jest się w stanie zrobić nic więcej jak tylko popłakać. Nie powiesz takiemu człowiekowi, że jest pijany i rozhamowany i że to wszystko przez alkohol, że mu to przejdzie. Zdenerwuje się tylko jeszcze bardziej i powie, że robisz z niego wariata. Nie ma dobrych słów, nie ma dyskusji, rozmowy. I czy naprawdę musiał zobaczyć mnie płaczącą, nie mogącą złapać oddechu, duszącą się w pościeli, żeby się opamiętać? Żeby zrozumieć jak zjebana jest jego logika i jak straszne to, co opowiada. 
Ja poradzę sobie z rozstaniem, naprawdę. Przeżyję je, opłaczę i wrócę do siebie. O ile będzie to rozstanie godne, na partnerskich zasadach, na spokojnie. Tak jak rozstaliśmy się z moim poprzednim chłopakiem. Ale w momencie gdy jesteś z człowiekiem niestabilnym emocjonalnie, którego zachowania nie jesteś w stanie przewidzieć... Już sama nie wiem.
No więc jest nowy rok, kolejne okrążenie wokół słońca. Konstrukt, coś umownego, a co w praktyce nie zmienia nic. Nic w mojej głowie, nic w moim ciele, nic w rzeczywistości. 
2 notes · View notes
xentropiax · 1 year
Text
No. 11
Pusto - myślę sobie, kiedy zamykam oczy, a kolce maty do akupresury wbijają się w mój kark. Kilkaset plastikowych ostrych zakończeń wbija się w moje plecy, próbując rozbić całe to wewnętrzne napięcie ostatnich miesięcy. 
Grudzień to nie jest i nie powinien być czas na nowe początki, wielkie projekty, gromadzenie siły i głębokie wdechy. To powinien być czas zimowania, utulenia samego siebie, wytchnienia, wydechu. Mimo to nie potrafię. Nie umiem efektywnie odpocząć. 
W tym roku zauważyłam pierwsze oznaki starzenia. Siwe włosy, zmarszczki, które już się do końca nie wygładzą. Bóle pojawiające się tu i tam, których mogłabym się pozbyć, jeśli aktywnie o siebie zadbam, ale które już same nie odejdą. 
Czas ucieka, zegar tyka, z każdą sekundą coraz bliżej umownego końca. Wiem, że jeszcze dużo przede mną. Być może, i chcę w to gorąco wierzyć, najlepsze wciąż jest w przyszłości. 
Jednak tu i teraz jest pusto.
Kiedy scrolluję bezmyślnie Instagram, odświeżam social media, choć nic nowego się na nich nie dzieje, ten krótki wyrzut dopaminy wystarcza parę razy dziennie, żeby się od niego uzależnić. Nie mogę się już skupić na czytaniu, nudzi mnie tekst, uwaga ucieka, wszystko się rozpływa, mam pamięć złotej rybki. Mózg pogrywa mi warstwa pleśni, szara masa jakby kurczy się w środku. Och, nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś mnie zastymulowało, zainspirowało. Są takie chwile, momenty, ale jest ich tak mało...
Uciekam w łatwe rozwiązania. Telefon, Internet, YouTube, kontent, kontent, kontent. Coraz mniejsza ochota by wyjść z domu. Ale zmuszam się, wychodzę, kiedy jest odrobina słońca. Uderza mnie jak przebodźcowana jestem, więc nie włączam muzyki, kiedy przechadzam się po parku. Puszczam sobie podcast, rozglądam się po świecie dookoła, obserwuję ptaki w karmniku, dzieciaki na górce, psy tarzające się w śniegu. Wtedy uderza mnie pomysł na historię.
Na razie nic z nim nie zrobię. Na razie będzie leżał w kącie głowy, bo już sama ta myśl, ta pierwsza, inicjująca, wymagać będzie ode mnie pracy. Jakichś rozmów, przeczytania kilku książek, poukładania sobie wszystkiego od nowa, przepisania tych 50-paru stron maszynopisu z czerwca. Teraz nie jest na to czas.
Kiedy w środku nocy trapi mnie bezsenność otwieram dokumenty z moimi tekstami. Po kolei, od tego największego, przyszłej książki. Czasem gdy patrzę na ten tytuł, paraliżuje mnie strach. Zupełnie jakby była szafą, z której po otwarciu wyskoczy bogin utożsamiający wszystkie moje lęki. Że tekst będzie za słaby, niespójny, kruchy, nudny i najgorsze... że nie będę wiedziała co napisać dalej. Mimo tych lęków jednak go otwieram. Czytam sobie ostatnie parę stron, przeglądam. Widzę, gdzie by można poprawić konstrukcję paru zdań. I kiedy dobijam do końca, do momentu w którym utknęłam, otwierają się drzwi, lekko, tak by wpadł przez nie mały snop światła. Oczywiście drzwi te są w mojej głowie, a światła starcza jedynie na pół strony, ale jest silne. Przynajmniej wiem, co na tym półstronicowym fragmencie wreszcie powinno się znaleźć. Później zamykam dokument i wiem, że następnym razem czeka mnie to samo. Ten paraliżujący lęk jak za każdym razem. Szczególnie kiedy ma się mózg taki jak mój - nieszczególnie ostatnio twórczo odżywiony.
Nie mam wątpliwości, że otępianie siebie w ten sposób w jaki ja to robię, to po prostu łatwe wyjście. Wiem, że nikt inny mnie nie spokłada za mnie, ale miło byłoby gdyby choć trochę...
Jego zdrowie też ma tu znaczenie. Drugą połowę roku przyćmiła jego choroba. Moje ogólne samopoczucie jest lustrzanym odbiciem jego, niestety. W ostatnich miesiącach nasiąknęłam masą negatywnej energii, frustracji, złości. To mnie niszczy, blokuje. Tkwię w jednym miejscu, w stagnacji, nie rozwijam się i brak mi motywacji, by wyjść z tego zamkniętego cyklu.
Coś mi mówi, że szczególnie teraz powinnam być dla siebie bardziej wyrozumiała. Odpuścić sobie ten rok, złagodnieć w środku, odpocząć, odetchnąć. A jednak to samo, co tak gnębi mnie od najmłodszych lat, nie daje mi spokoju. Sama biję się po głowie, a przecież, jeśli naprawdę nie ma nikogo innego, powinnam być swoją najżyczliwszą przyjaciółką. Albo zaopiekować się sobą jak dzieckiem. Przytulić się. Pogłaskać po głowie. Powiedzieć: wszystko o czym marzysz, przyjdzie do ciebie. 
2 notes · View notes
xentropiax · 1 year
Text
no. 10
Nie bardzo wiem, co się dzieje, chociaż gdybym pogrzebała głębiej, wszystko stałoby się jasne. 
W mojej głowie są pewne tendencje, nad którymi umiem zapanować, ale fakt, że od 12 może 13 roku życia zmagam się z depresją powoduje, że nawet jak już myślę, że jestem superduper cured, nagle jakaś wajcha przeskakuje i czuję się jak piętnaście lat temu. Piętnaście lat temu też pisałam w pamiętniku, tylko takim papierowym, i chciałam, żeby mnie nie było i myślałam, że nie dożyję wieku, w którym jestem, a jeśli dożyję nie zostanie przede mną zbyt wiele lat i że będzie to raczej koniec mojej historii niż ledwie jej początek.
Nie wiem, może to jesień, może to ta ósma rocznica śmierci, która się zbliża, która stała się moim momentem definiującym, taki d-day, tylko nie mój. Po 5 listopada wszystko się zresetowało. 
No bo miało być inaczej. On miał wyzdrowieć (chociaż przecież wszyscy wiedzieliśmy, że to nigdy nie będzie stuprocentowe, że to ledwie zaleczenie, wydłużenie czasu, który określono z góry), mieliśmy przejrzeć się w swoich oczach, dotknąć swojej skóry. Mieliśmy pójść do opery i miał mi zagrać na skrzypcach i zapytać, czy to wszystko ma sens. Ja miałam powiedzieć, że tak, że miało od samego początku, od pierwszej wiadomości, od jesieni i zimy, w której mnie oswoił, od wiosny, gdzie spuchło moje serce, chociaż nie chciało w to wierzyć, aż do lata, i do sierpnia, kiedy pierwszy raz pomyślałam, że go kocham. Potem mieliśmy żyć. Nie napiszę długo i szczęśliwie, bo nikt tego nie wiedział. Ale na pewno z czułością, jego ulubioną formą miłości. Przez jakiś czas.
Gdyby przeżył po tej operacji, mijałoby osiem lat z jego prognozowanych dwudziestu. Prawie połowa czasu, którego i tak nie miał. Mam tyle samo lat co on, kiedy umarł. Nie da się być gotowym na śmierć w tym wieku.
Więc może ta koszmarna data, reset wszystkiego tak działa. To się czuje w kościach, jak co roku. Rok temu było chyba nawet gorzej, żałoba to nie proces linearny, wraca. Opłakiwałam prawie cały miesiąc.
Moje ciało boli. Coraz więcej w nim usterek, na razie drobnych. Przechodzą, przepływają jak morskie fale. A jednak zauważam te zmiany, coraz więcej. I mam świadomość, że z roku na rok będę odczuwać to coraz bardziej.
Jak zwykle w takich sytuacjach pojawia się lęk. Kompleksy. Niczego nie jestem już pewna. Chcę zakopać się pod kołdrą i nie wychodzić przez rok. I żeby wszyscy inni mnie zostawili. 
Wszystko się zmienia, a jednak pozostaje takie samo. 
youtube
7 notes · View notes