Tumgik
rokautorek · 3 years
Text
Anna Sulińska “Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u”
Czytana od ??? do 2020-12-29
“We Frankfurcie, oprócz leków, bardzo fajne rajstopy jeszcze były. Były też kolorowe i pachnące kosmetyki, banany, szynka w plasterkach i prawdziwe masło”
Nawet Autorka wie, że wskazany w tytule temat nie nadaje się aż na książkę. Na dłuższy reportaż najdalej. Zaczyna więc od historii lotnictwa cywilnego w Polsce i zawodu stewardesy. Czyli mamy międzywojnie. Oprócz treści o samych tytułowych bohaterkach mamy informacje i anegdoty o pilotach, LOT oraz budowie Okęcia. Czyli wychodzimy poza założony temat pracy. Przychylnie można to opisać tak, że chodzi o kontekst, że czytelnik lepiej poinformowany o różnych zjawiskach wokół stewardes lepiej zrozumie ich los. I coś w tym jest, ale w takim sensie, że Autorka uratowała w ten sposób książkę od pozostania jedynie zbiorem anegdot o rekrutacji do zawodu, przemycie, presji, i wreszcie ucieczkach. Dlatego nieźle się ją czyta, jako przyczynek do szerszej historii, nie tylko o tym, jak niewygodne były mundury stewardes czy ile ważyły skrzynki z sokami.
“Woziło się też krew, bo jej również w Polsce nie było. Kiedyś przywiozłam, zgodnie z instrukcją, zostawiłam w urzędzie celnym i przez kilka dni nikt się po nią nie zgłosił. Wysiłek poszedł na marne, a krew pewnie do śmietnika”
Dla mnie “Wniebowzięte” to po prostu kolejna historia o tym, jakim beznadziejnym, smutnym i okrutnym państwem była Polska Ludowa. Jak bardzo brakowało podstawowych rzeczy, jak upokarzające było kombinowanie, żeby mieć towary, których brakowało nie z powodu obiektywnych przeszkód, tylko z powodu ideologicznego i politycznego powiązania z okupacyjnym mocarstwem. Pamiętajmy o tym, gdy zachwycamy się muzyką, wzornictwem czy architekturą PRL. Bo tak, projektowało się pięknie, nagrywano świetne albumy, ale też płacono nielegalnie zdobytą walutą obcego państwa za podpaski szmuglowane przez stewardesy z Zachodu. Latano radzieckimi samolotami, które były nieudolnymi, niebezpiecznymi kopiami projektów zachodnich. Decyzje potencjalnie dotykające zdrowia i życia załóg i pasażerów podejmowano albo pochopnie albo na podstawie absurdalnych przesłanek.
To było chore.
I nie tylko ten “tumiwisizm” i “jakośtobędzizm” były chore. Autorka nie robi wielkiego zagadnienia z seksizmu, który dotykał tamte kobiety. Nie, że nie widzi problemu, tylko rozumie, że to nie jest temat książki. Oraz rozumie, że, tak, takie były czasy. Teraz są inne i teraz może nie jest idealnie, ale kobietom chyba jednak żyje się lepiej. I nam wszystkim też, bo przynajmniej nie trzeba tak strasznie kombinować, żeby mieć co na siebie włożyć, nie trzeba wysyłać recept na ważne leki samolotem za granicę, żeby w zwykłej aptece zostało kupione coś, co dla mieszkańca Austrii czy Francji jest produktem dostępnym bez żadnych problemów.
I jest też ogólna lekcja, niekoniecznie powiązana tylko z PRL. “Na przypale, albo wcale” - to hasło wypłynęło ostatnio przy okazji premiery Cyberpunka 2077. We “Wniebowziętych” Sulińska podaje kilka historii brawury pilotów, którzy wbrew rozsądkowi, zasadom i wiedzy np. lądowali w absolutnie nienadających się do tego warunkach czy zabierali na pokład więcej pasażerów niż samolot powinien wytrzymać - i to wszystko w oparze brawury lub alkoholu. Nieprzyjemnie mi się to czytało. Wiadomo dlaczego.
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, 233 strony
0 notes
rokautorek · 3 years
Text
Danuta Waniek “Orzeł i krucyfiks. Eseje o podziałach politycznych w Polsce”
Czytana od ??? do 2020-12-25
“Znamienne jest to, że stan stosunków między państwem i kościołem stał się dla Polski czynnikiem określającym stan państwa w ogóle. Spory o konkordat, religię w szkołach, zapisy o wartościach chrześcijańskich w ustawach, o prawo do przerywania ciąży, o zapłodnienie in vitro, o sposób udziału kościoła w życiu publicznym, o obecność duchownych w instytucjach państwowych i koszty ich utrzymania przez państwo, o seksualizm człowieka - te wszystkie problemy są w gruncie rzeczy sporem o model państwa i wizję społeczeństwa”
Założenie Autorki było ambitne, ale nie niemożliwe. W kolejnych rozdziałach książki prezentuje i omawia ona wybrane, kluczowe zagadnienia historii Polski XIX i XX wieku z perspektywy odbiegającej od oficjalnej, prawicowej narracji. Trudno nazwać tę książkę problemową, jest ona raczej zbiorem faktów z komentarzem. Komentarz oczywiście jest stronniczy. Wiemy dobrze, kim jest Danuta Waniek, z jakiej wywodzi się partii i dla którego prezydenta pracowała, nie powinien więc zaskakiwać jej punkt widzenia, krytyczny wobec Kościoła, nacjonalizmu, ale też postsolidarnościowych elit. Mi to nie przeszkadzało, było wręcz odświeżające, bo takich głosów mamy coraz mniej. Może miałbym problem, gdyby wywód był publicystyczny, a jest akademicki, erudycyjny, Autorka zdecydowanie wie, o czym pisze.
Głównym bohaterem większości esejów zawartych w tomie “Orzeł i krucyfiks” jest Kościół. Autorka prezentuje tę instytucję jako często szkodliwą dla polskiego interesu narodowego, zajmującą niejednoznaczne wobec “sprawy” stanowiska (lub wręcz jednoznacznie negatywne). Kulminacją wywodu jest zdefiniowanie Kościoła jako rzeczywistego suwerena w polskiej polityce oraz Polski jako instrumentu w rękach duchownych, którzy państwo widzą jako sposób dla załatwiania własnych interesów - stricte związanych z głoszonymi postulatami religijnymi, oraz związanych z Ewangelią nieco luźniej - tych bardziej materialnych. Faktów Danuta Waniek przedstawia dużo. Nie o wszystkim, co opisuje Autorka wiedziałem, choćby o jawnie wrogiej postawie Kościoła i prawicy wobec obowiązującej od 1997 roku konstytucji. W połączeniu o tym, co już wiedziałem, choćby o sprzeciwie Watykanu wobec naszych niepodległościowych dążeń w XIX wieku, anty mniejszościowej polityce II RP, czy potraktowaniu nas podczas II wojny światowej i po niej dostajemy obrazek niepiękny, niezbyt chwalebny dla tej rzekomo nieomylnej instytucji.
Ciekawe? Ciekawe. A o mało nie umarłem z nudów podczas lektury.
Kocham politykę, kocham historię Polski i uważam, że o obu tych zagadnieniach można pisać w sposób pasjonujący. Nie wszystkim się to udaje. Czasem nawet fascynujące tematy można podać tak, że czytelnik przegrywa i nie daje rady brnąć przez tekst. Tak miałem z książką Danuty Waniek.
Odrzucam argument, że może “Orzeł i krucyfiks” to bardziej akademicki podręcznik, niż książka do “normalnego” czytania. Sam fakt systematycznego prowadzenia wywodu i podawania przypisów nie oznacza automatycznie, że trzeba się nudzić.
Waniek zdecydowanie zbyt dużo miejsca poświęca zbieraniu faktów i cytowaniu innych autorów. Ja wolałbym, nawet jeśli nieudaną, ale jednak próbę głębszego wejścia w wyjaśnienie dominacji Kościoła nad naszym państwem i jego politykami. Ja mam swoją teorię: sądzę, że polskie państwo nigdy nie było widziane jako narzędzie do wywierania realnego wpływu na świat. Jest, i zawsze było, rozumiane jako mniejsze zło lub ewentualnie sposób na osobiste wzbogacenie. Nigdy nie było instrumentem do realizacji jakiejś prawdziwej polityki (choćby i złej). Dlatego nie ma ludzi, którzy broniliby państwa dla niego samego. Bronią najwyżej siebie. I wobec tak rozczłonkowanej klasy politycznej monolityczna jedność Kościoła zawsze wygra. No ale to tylko ja. Ja nie jestem ani politologiem, ani autorem esejów o polskiej polityce.
Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2011, 571 stron
0 notes
rokautorek · 3 years
Text
Aleksandra Domańska „Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistki”
Czytana od 2020-12-07 do 2020-12-16
„Nieśmiertelność ateisty to karty historii. Witam na jednej z nich”
Życia same w sobie sensu nie mają. Nie mają wartości. Nadajemy sens życiom - własnemu i innych. Używamy biografii wielkich ludzi, lub bliskich ludzi, aby nasza miała sens. To narracja, nie nauka. Ustalenie prawdziwej historii ludzkiego życia nie jest możliwe, bo ludzkie życie jest zbyt skomplikowane i zbyt w gruncie rzeczy niedostępne, żeby wiedzieć wszystko. Albo na przykład połowę.
Kilkukrotnie przywoływany cytat Miłosza o biografiach komunistów, które mają pozostać nienapisane o tyle się sprawdził, że “Ulica cioci Oli” nie jest biografią. Ja nie wiem do końca, czym w zasadzie jest.
Autorka „Ulicy cioci Oli”, motywowana dekomunizacyjnymi planami IPN i rządu spisuje to, co wie o swojej babci, działaczce komunistycznej z najgorszego, stalinowskiego okresu (i z międzywojnia), i fantazjuje na temat tego, czego nie wie. A wie mało. Zachowuje więc nie biografię babci, ale własny pogląd na biografię babci. To Autorka tak naprawdę jest bohaterką książki, a nie Helena Kozłowska. Dlaczego czytelnik ma uczestniczyć w tym narcystycznym seansie nie jest dla mnie jasne.
„Zrobię co mogę, aby skonstruować jeszcze pozytywną wersję bytu (potem już się nie da)”
Autorka wznosi podstawowe rusztowanie z podstawowych faktów, ale wypełnienie jest już wyobrażone: że na pewno czytany był Brzozowski i jakie niesamowite były te całonocne dyskusje o Marksie, że chciała dobrze, że przecież i żydowskość i bieda i więzienie. I na pewno jej babcia była na takim to spotkaniu, i z pewnością czytała tę czy inną książkę. Tylko czy wszystko można sobie sobie wyobrazić i podać jako fakty? Nie. Argument o nieobiektywności prawicowych narracji o historii niestety działa w obie strony. To nie prawicowa narracja nie jest prawdziwa. To narracja nie jest prawdziwa i mówi więcej o opowiadającym, niż o historii.
Jeszcze żeby była tu jakaś historia! Faktów o babci Autorki jest tak mało, że sporą część tekstu wypełnia ona cytatami z „Mojego wieku” Wata, „Rodowodów niepokornych” Cywińskiego oraz z „Płomieni” Brzozowskiego (tę książkę ostatnią przeczytałem dwa razy, żeby zrozumieć zachwyt lewicy i wciąż nie rozumiem). Mamy do tego jeszcze wiersze Broniewskiego i „Kawior i popiół” Marci Shore. Tylko ile można opowiedzieć cytatami? Ile można fantazjować ulubionymi pisarzami?
Ile można nimi zasłonić?
Trzeba zrozumieć, że każdy chce znaleźć usprawiedliwienia dla własnej rodziny. Nie mam o to pretensji. Wielu Polaków mogłoby przeprowadzić taką operację na własnej biografii. Nie wszyscy o tym piszą. Ile osób ma w rodzinie byłych esbeków, wojskowych z 1981 roku, wojskowych z 1968 roku? Milicjantów z ZOMO? Czyj pradziadek bił Żydów przed wojną, kto ma w domu złoto wykopane z okolic któregoś z obozów zagłady? Nie wszyscy. Ale wielu. Nie dla wszystkich to jest trauma. Sądzę, że namysł nad historią rodzinną jest mało rozpowszechnionym zjawiskiem. I warto Autorkę za to pochwalić. Tylko po co aż książka? Żeby podziwiać erudycję Autorki? Żeby jej współczuć? Na mnie to nie podziałało, ani nie współczuję, ani nie podziwiam.
„Komuniści to pierwsi ludzie z romantycznym rodowodem, którym się udało”.
Ale Autorce „Ulicy cioci Oli” się nie udało.
0 notes
rokautorek · 3 years
Text
Sylwia Chutnik “Smutek cinkciarza”
Czytana od 2020-12-03 do 2020-12-07
“Dancing, dancing, wieczny czas zamrożony w setce pod jajko z kawiorem”
Jak łatwo było z tej książki zrobić zbiór anegdot, zasłonę dymną z warszawskich scenografii za którą byłoby nic. Chutnik najpierw wciąga czytelnika zabawną opowieścią o hulaszczym życiu na granicy prawa w poprzednim ustroju. Na szczęście nie poprzestaje na tym. Tytułowy cinkciarz nie jest pustą, pretekstową postacią, a prawdziwym, głębokim tworem literackim, którego bogate przeżycia nie nudzą, przestawiają pewien rozmach i stanowią paliwo opowiadanej przez Autorkę historii. Specjalnie nie napisałem, że tytułowy cinkciarz jest prawdziwym człowiekiem, bo jest jasne, że nie jest. Zabawny, napisany z fascynującą ostrożnością i najdelikatniejszą poetyckością język urywa się mniej więcej w jednej trzeciej treści; dancingowa gawęda ustępuje miejsca zwierzeniom. Wiem, że każdy człowiek jest galaktyką przeżyć. Ale wiem też, że tytułowy cinkciarz nie opowiadałby o własnych uczuciach w taki sposób, jak to Autorka przedstawia. Nie miałby empatii, żeby tak opowiadać o dziadku i ojcu. Ale to nie szkodzi. Tekst jest na tyle dobry, że jego “literackość” (w przeciwieństwie to “realistyczności”, czy bardziej reportażowego stylu) w ogóle nie przeszkadza. Wszedłem w tę konwencję, zgodziłem się na propozycję Autorki i czytałem z przyjemnością. Zgodziłem się na zwolnienie tempa pod koniec, przed finałem - najstarszy na świecie zabieg narracyjny. Zgodziłem się na cytaty z biesiadnych piosenek, na różne fetysze późnego PRL służące za wystrój wnętrza historii. I nawet nie przeszkadzał mi brak pewności o czym w zasadzie jest ta książka. Miałem różne teorie, skończyło się na: “Smutek cinkciarza” jest o mężczyznach i o niektórych metodach na zbudowanie sobie przez mężczyzn życia w Polsce XX wieku. To brzmi dosyć górnolotnie i nie do końca mi pasuje, ale nic lepszego nie umiem wymyślić. Ale to nic. Bo czytało się dobrze.
“Stałem z tymi kolejkowiczami, jechałem potem z babami objuczonymi siatami wyładowanymi zjełczałym masłem. Na ich twarzach nie było żadnych uczuć. Były martwe za życia.”
Dlaczego cinkciarz był smutny? Bo pomimo wszystkich pozorów wcale nie był człowiekiem wyjątkowym. Owszem, miał nietypową jak na PRL pracę, ale jego styl życia, marzenia, najbliższe otoczenie - to wszystko było typowe. No, może ten styl życia był najmniej typowy, bo jednak cinkciarz pieniądze miał i dużo się bawił. Ale nie zmieniło go to tak naprawdę. Nie zmieniło jego marzeń o kupnie mieszkania dla dzieci, żeby miały dobry start, ani marzenia o kupnie używanego Mercedesa za zachodnią granicą, ani marzenia o urlopie na Mazurach z wędką i piwem nad jeziorem. Tacy byli wszyscy. Wszyscy musieli kombinować, po prostu nie wszyscy robili z kombinowania filozofię życia.
“Chodziło o to, żeby zbudować wokół siebie mur, za którym pędzisz niezależne życie”
Ja kombinowania nienawidzę. Nienawidzę tego, że każda wizyta w warsztacie to walka, żeby nie zostać oskubanym, nienawidzę budowlanki, banków, prac ogrodowych, wszystkich tych branż, których fundamentem jest gra w to, kto kogo jak wykołuje. Tanio kupię, drożej sprzedam, mam od tego znajomego, przeskoczyliśmy w kolejce, załatwiłem po znajomości, trzeba się zakręcić, trzeba się zorientować - szlag mnie od tego trafia. Bo to jest najwyraźniejszy znak antagonizmu, który napędza nasze społeczeństwo. Antagonizmu każdego wobec każdego. Z małymi wyjątkami w postaci niektórych członków rodziny i niektórych znajomych. A reszta to frajerzy.
Wydawnictwo Od Deski do Deski, Warszawa 2016, 224 strony
0 notes
rokautorek · 3 years
Text
Hanya Yanagihara “Małe życie”
Czytana od 2020-11-17 do 2020-12-01
“Kobieta mieszkająca na skraju ciemnego lasu słyszy pukanie i otwiera drzwi swojej chaty. I chociaż trwa do ledwie chwilę, i chociaż nie widzi nikogo, to w tych sekundach dziesiątki demonów i strzyg wślizgują się obok niej do domu i już nigdy, przenigdy się ich nie pozbędzie”
To jest to.
To jest kulminacja Roku Autorek. Podsumowanie. Zdążę pewnie przeczytać jeszcze ze dwie książki i o nich napisać. Ale coś czuję, że to będzie najważniejszy wpis.
Okazja jest odpowiednia, bo “Małe życie” to pozycja dyskutowana, no i solidnych rozmiarów. Ma ten ciężar, nie tylko dosłowny, nadaje się do podsumowań. Lubię grube książki. Lubię  to otępienie po długiej lekturze, podobne do przebudzenia z intensywnego, wyrazistego snu, ten moment na granicy, gdy powoli dociera do mnie, że to co mi się śniło jest tylko chemiczną fantazją mózgu, a nie zewnętrzną rzeczywistością. Długość tekstu jest jedną z form wyrazu artystycznego. Niektóre historie muszą być długie, muszą przytłoczyć, wessać czytelnika i tak, trochę przynudzić. Stać się częścią życia. Sączyć treść nie przez jeden wieczór, nie przez weekend, tylko przez kilka tygodni. Tak przekazywana i przyjmowana opowieść układa się, mości w głowach, rozpycha i potem ma szansę zostać na dłużej. Nie jest śmiesznym postem z Facebooka, który udostępnimy i o którym zapomnimy po chwili.
Podstawowym założeniem projektu Rok Autorek jest przeświadczenie, że książki, krótkie, czy długie, mają znaczenie. W moim życiu takie prawdziwe znaczenie miała tylko jedna - „Home at the end of the world” Michaela Cunninghama. Psychoterapia zapewne dokopałby się jeszcze do „Gry Endera”, szczególnie w moich najmłodszych latach i jej wpływu na moją awersję do rywalizacji i konfrontacji. Przyznaję też, że na Lemie zbudowałem wiele metod myślenia o świecie i kilka kluczowych elementów tego, co uznaję, za moje podstawowe wartości. Ale tylko o „Domu na krańcu świata” mogę powiedzieć, że stworzyła moje życie (celowo nie używam określenia, że „zmieniła”, bo jakie też życie ja miałem w wieku czternastu lat, żeby mogło się ono ZMIENIĆ; to był formacyjny okres, i ta powieść mnie uformowała, a nie zmieniła). „Dom na krańcu świata”, bo tłumaczenie czytałem oczywiście najpierw, połknąłem w wieku czternastu lat, w samolocie, gdy wracaliśmy z wakacji w USA. Czytałem ją potem jeszcze kilka razy, w tym w oryginale - ale to polskie tłumaczenie, to konkretne wydanie, które mam na półce, zajmuje w moim sercu szczególne miejsce.
Co to ma do „Małego życia”?
„Dom na krańcu świata” jest opowieścią między innymi o miłości, szczególnie ujętej w kontekście dorastania,  wkraczania w świat - i utraty niewinności. Co ważne, miłość pokazana jest w różnych wymiarach: między rodzicami, między przyjaciółmi, między kochankami. Między kobietami i mężczyznami. To było moje pierwsze świadome zetknięcie z tematem homoseksualizmu. I od razu było to zetknięcie tolerancyjne, akceptujące i empatyczne. Moje pierwsze w ogóle, nieświadome zetknięcie z tym „tematem” miało miejsce, gdy byłem dzieckiem. Musiałem mięc z osiem lat. Był słoneczny dzień. Siedziałem na łóżku z moją Mamą, przeglądaliśmy Gazetę Wyborczą. I tam w jednym z artykułów (nie pamiętam, o czym był dokładnie) padło słowo „homoseksualista”. Zapytałem Mamę, kto to jest. Ona bez zawahania odpowiedziała, że to jest taki pan, który przytula drugiego pana. Tak, jak ona i Tata się przytulają. I mój dziecięcy umysł po prostu to zaakceptował i przeszedł do porządku dziennego. Każdy rodzaj miłości, od początku, miał być dla mnie normalny.
Nie chodzi o to, żeby teraz zachwycać się, jaki to jestem tolerancyjny. Moje postawy z pewnością są niejednoznaczne i pozostawiają dużo do życzenia, mam na koncie wiele homofobicznych zachowań, bardzo wielu się wstydzę i chciałbym mieć możliwość przeproszenia. Ale „Dom na krańcu świata”, razem z Mamą, mnie uratował - dał punkt wyjścia. Uratował w tym sensie, że dzięki Cunnighamowi udało mi się uzyskać taki „domyślny” stan umysłu, że nawet gdy wpadałem w różne prawicowe fascynacje albo w zwykłe, potoczne wyśmiewanie czy krzywdzenie, to za pomocą własnego myślenia z tych dołów umysłowych się wygrzebywałem. Miałem ten punkt wyjścia, który dobrze przemyślany, jest całkiem niezłym kompasem w wielu sprawach: skoro nie wolno dyskryminować kochających inaczej, niż ja, to ta sama zasada ma zastosowanie do osób innej płci, narodowości, majętności… Jestem niesamowicie wdzięczny, że takie skonfigurowanie. W Polsce, z moim zainteresowaniem polską kulturą i historią, najłatwiej wpaść w konserwatywno-prawicowe piekło światopoglądowe. W intelektualne grupy rekonstrukcyjne. Dzięki “Domowi na krańcu świata”, oraz dzięki mojej Mamie, dzięki temu podstawowemu przykazaniu o tolerancji na razie unikam tego „ukąszenia”. Żeby nigdy nie powiedzieć, że jakaś „tradycja” albo „bo tak było zawsze” jest wystarczającym uzasadnieniem dla odbierania praw. 
Ale, zaraz, jeszcze raz, co łączy “Małe życie” z “Domem…”?
Nie jestem pewien. Po prostu od razu, od pierwszych stron, miałem to skojarzenie. Było silne i wyraźne, choć niezrozumiałe dla mnie. Może to jest tak proste, że są to amerykańskie powieści “o życiu” z wyraźnym gejowskim wątkiem? Może to nie jest takie proste, i wyczułem podobne drżenie emocjonalne, podobną konstrukcję postaci, które przyjmują świat trochę ze strachem, trochę fatalistycznie mu się poddają a trochę (albo przede wszystkim) próbują po prostu poradzić sobie z życiem pozostając sobą.
Ale oczywiście nie są to książki takie same. W „Małym życiu” związki homoseksualne prezentowane są jako oczywistość, problematyzowane jedynie w kontekście aktorskiej kariery Willema i jego publicznego statusu. Świat książki poza bezpośrednią treścią życia bohaterów w ogóle nie jest zbyt mocno zarysowany. Jest to świat bez polityki - bez politycznych tematów. Bieda i wspinanie się po szczeblach kariery jest bardziej naturalne, niż trauma Jude’a. Życie w podłym mieszkaniu wśród mebli pozbieranych na ulicy to po prostu normalny etap dla późniejszych, bez wyjątku światłych karier czterech bohaterów. Tak po prostu jest,. Świat “Małego życia” to też świat bez upływu czasu, czym Autorka ewidentnie zgłasza pretensje do uniwersalności opowiadanej historii. Jak zauważył recenzent New Yorkera - Autorka nie wspomniała ani razu o 11 września. Recenzent The Atlantic zwrócił uwagę, że to świat bez HIV. Nie ma też prezydentów, burmistrzów, wojen, Internetu, iphone’a i Facebooka. Są tylko relacje międzyludzkie.
Nie kupuję tej uniwersalności do końca. Po pierwsze, bo trudno mi współczuć bogatym Amerykanom po uczelni z Ivy League, żyjącym w Nowym Jorku, cieszącym się sukcesami zawodowymi; nie wiem, dlaczego ich rozterki miałyby być przekładalne na moje. Na pocieszenie i osłodę dotykającego Jude’a koszmaru, dostajemy od Autorki jego wybitne osiągnięcia w pracy. A co z tymi, którzy są w takiej sytuacji jak Jude, ale nie zrobili kariery? Czy to jest uniwersalne, czy może raczej życie jest trudne na wszystkich polach? Nie tylko emocjonalnym, ale też zawodowym? O tym myślałem, a nie o rzekomej uniwersalności „Małego życia”. Po drugie, nie zgadzam się, żeby problem relacji homoseksualnych dał się do końca rozmyć tak, żeby był nośnikiem treści wyłącznie o miłości po prostu; ona nie jest uniwersalna, jeśli jest zabroniona części z nas. Prywatne jest polityczne, jeśli polityka życzy sobie na to prywatne mieć wpływ. Po trzecie, z powodu prezentowanej przez Autorkę wizji męskości, ale o tym zaraz. Ciekaw jestem za to, jak ta bezczasowość i „uniwersalność” wypadłaby w ewentualnej ekranizacji. Gdybym ja ją kręcił, to dosłownie umieściłbym całą fabułę w jednym czasie, w jednej modzie, w jednej erze technologii - bez żadnych zmian. Nie wiem, co wyszłoby z takiego eksperymentu, ale obejrzałbym go z zainteresowaniem.
“Zawsze uważał, że to trywialny problem, przywilej właściwie, zastanawiać się, czy życie ma sens, czy nie”
Zbudowana przez Autorkę oś ze skrajnościami odgrywanymi przez JB oraz Jude’a to stół warsztatowy, miejsce do analizy męskich relacji. JB i Jude są zarysowani skrajnie (chociaż oczywiście Jude bardziej) z powodów konstrukcyjnych, a nie realistycznych. To nie są do końca wiarygodne postaci (chociaż oczywiście Jude najmniej). Nie przedstawiam tej obserwacji w charakterze oskarżenia. Tak po prostu opowiada się ciekawe historie. Ludzie zwyczajni nie pozwoliliby tak łatwo ustawić parametry analizy, a literatura to unikatowe pole działalności, pozwalające na unikalny typ eksperymentów. 
Przez całą książkę ciągnie się kontinuum ciężkości - od zdawałoby się niewinnego, sprytnego, nowojorskiego bildungsroman, przez samookaleczenie, sieroctwo, gwałty i prostytucję, aż do kulminacji w śmierci Willema. Na tym etapie czytelnik jest tak wymęczony, że śmierć Juda (która nie jest żadnym zaskoczeniem) przychodzi niczym wybawienie. Pierwsza część książki (pierwsza połowa) rozdziela narrację mniej więcej po równo między czterech bohaterów. Skutkuje to dynamiką, i świeżością, bo czytelnik nikomu się nie nudzi. Grupa dobrze działa jako bohater zbiorowy. Tempo i dynamika zdecydowanie znikają w drugiej części, gdy Willem i Jude schodzą się. Tam zabrakło chyba Autorce pomysłów jak utrzymać uwagę czytelnika. Albo wydawało jej się, że wystarczy podkręcać wspomnianą ciężkość, pogarszać dramat, kosztem lekkości i dynamiki części pierwszej. W pewnym momencie mechanizm podkręcania okropności przestaje szokować i smucić, zaczyna nudzić. Szybko staje się jasne, że JB musi umrzeć, że taka będzie klamra kompozycyjna. Czytelnik myśli nie o tym, co by sie w życiu stało, tylko jak widzi to pisarka. Tak czytamy kulturę. Tylko JB tak naprawdę ożył. 
A miał kiedy ożyć, bo jak wspomniałem, książka jest długa. Naprawdę długa. Czuję ogromny podziw dla umiejętności ukończenia takiego projektu. Coraz ciężej myśleć i wypowiadać się takimi długimi tekstami, wszystkie nasze posty i wiadomości są krótkie, urywane, zawsze można je zmienić lub usunąć. Drugą stroną umiejętności produkcji tak obszernej książki jest przekleństwo nadpłodności. Napisałem wyżej, że długość tekstu jest jedną z form literackiego wyrazu. I jak z każdego innego narzędzia, z długości też trzeba umieć skorzystać. Oczywiście źle użyta długość skutkuje po prostu książką nudną, przegadaną, przerośniętą ponad to, co faktycznie trzeba było powiedzieć. Nie jest tak, że tyle tekstu było potrzebne, żeby wyczerpująco i odpowiednio przedstawić każdego bohatera. JB jest najlepiej zarysowany, choć nie jest go najwięcej. Najgorzej - Malcolm, a Autorka poświęciła mu najmniej miejsca. Czyli to kwestia równowagi, a nie zbyt małej ilości poświęconego postaci tekstu.
Nadpłodność Autorki musiała znaleźć odbicie w tłumaczeniu. Jest ono moim zdaniem odpowiednie, nie męczy, nie przesłania tekstu ale też nie popełnia częstych horrorów polskich tłumaczeń angielskojęzycznych bestsellerów - co pamiętam szczególnie z traumatycznej lektury “Marsjanina” po polsku. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie wytknął kilku irytujących decyzji tłumaczeniowych. Tłumaczenie „chodzić ze sobą”, „odbyć stosunek” - nie pasuje do relacji opisanych w książce. Wydaje mi się też, że „wziąć wolne” na niepracowanie w sobotę to nie jest najlepsze określenie.
“Życie przypominało jedno długie piżamowe przyjęcie, które celebrują od blisko trzydziestu lat i które daje ekscytujące uczucie, że wymknęli się światu z czymś, co powinni byli już dawno temu porzucić”
I teraz dochodzimy do trzeciej przyczyny, dla której mam kłopot z uniwersalnością opowieści Yanagihary. Autorka w „Małym życiu” przedstawia analizę mężczyzn - naszych relacji, postaw, marzeń i zachowań. Tylko skąd ona wzięła tych swoich mężczyzn? Ja takich relacji nie znam. Albo na nie nie trafiłem, albo to polska kultura, albo jeszcze może Autorka nie wie, o czym pisze. Zastanawiam się o tych jej mężczyznach. Czy istnieją w prawdziwym świecie? Gdzie oni są? Czy może to jest postulat, marzenie o nas? Czy takimi mężczyznami mamy być, słabymi, zagubionymi, niepewnymi i przestraszonymi? Czułymi na swoim punkcie, humorzastymi, neurotycznymi? Płaczącymi? Zatracającymi się w pracy, która i tak nie przynosi satysfakcji, nawet jeśli oznacza wystawę w Museum of Modern Art? Czy może to nie postulat, może to jednak opis, i tak było zawsze, tylko teraz mówimy o mniej „męskich” cechach mężczyzn otwarcie? Że płaczemy nie tylko na meczach?
Widzę w tak przedstawionym postulacie niebezpieczeństwo. Przecież od takiej szczerości tylko mały krok dzieli nas od uzależnienia od opowiadania o naszych słabościach. Można zafascynować się tą akceptacją świata i na niej oprzeć, czy próbować opierać, konstrukcję własnej wartości. Ale można też nigdy nie wyjść z tego płaczliwego zatracenia, z ciągłego opowiadania o własnych uczuciach, z tej otwartości, która jest tak naprawdę wylewaniem na innych wszystkich własnych problemów. Z tego wylewania, z samego dzielenia się, nic nie wynika. Problemy pozostają, i w dodatku obarczyliśmy nimi bliskich. Lub nasz portfel, przez wizytę u terapteuty.
A podstawowy problem jest taki, że jeśli coś ma być męskie, a coś żeńskie, to coś musi męskie, żeńskie nie być... Musi być jakaś granica, jakaś jednoznaczna definicja obu pojęć, jakiś sposób, żeby napełnić oba wory odrębnymi elementami… Poczuliście to? Tę wzbierającą tuż za horyzontem falę oburzenia, że nie można niczego określić, jako „męskie” albo „żeńskie”, że powinniśmy te określenia w ogóle odrzucić, że przecież nie można kategoryzować, że to miało zastosowanie do definiowania tradycyjnych ról, że słowa „męski” nie powinno się utożsamiać z samymi pozytywami, że przecież to nie te czasy, żeby wmuszać w chłopców postawy męskie, a w dziewczynki postawy żeńskie, itd., itp. Ok. Ale z czym zostajemy - czy mamy nową męskość? Jeśli tak, to jaka jest jej definicja, taka (bez ironii) na miarę naszych czasów, nietoksyczna, niewykluczająca, pozytywna? Czy mamy nową żeńskość? Czy zostaliśmy z niczym? To nie musi być nic złego - ale zdecydujmy się na coś. Cokolwiek.
I żeby było jasne, gdy piszę o definicjach i przypisywaniu, to nie mam na myśli jakiegoś jaskiniowego oszołomstwa w stylu Bosaka, nie mam problemu z kobietami w zespołach metalowych, nie oburzają mnie mężczyźni opiekujący się dziećmi, czy chłopcy bawiący się lalkami, stosujący makijaż, czy Eddie Izzard. Niech się bawią, malują, ubierają jak chcą. I tak, to źle, że w Formule 1 jeżdżą sami faceci. To w ogóle nie o to chodzi. Chodzi o to, czy w tym świecie bez Boga i wartości moja płeć i związane z nią stereotypy, oczekiwania mają determinować to, jak się czuję ze sobą. Skąd mamy wiedzieć, kim być? Kiedyś dostawaliśmy role na tacy, z góry określone. Teraz mamy sami się określać i definiować. A to jest bardzo, bardzo trudne. Wymaga wyjątkowego wglądu w siebie. Ten wgląd rzadko jest nieszkodliwy, często bywa toksyczny i zabójczy dla posiadacza tego talentu.
Ja sam musiałbym sporo w sobie zmienić, żeby zbliżyć się do tradycyjnej męskości: nienawidzę prowadzić samochodu, nie znoszę piłki nożnej, moja Żona z narzędziami radzi sobie nieskończenie lepiej ode mnie, nie jestem agresywny, asertywny, nie jestem ojcem. Nie żebym do tych stereotypów jakoś specjalnie tęsknił; gdyby nie moja Żona, to pewnie realizacja żadnego z nich nie przyszłaby mi do głowy. Ale przyszłoby mi do głowy myślenie o nich, a konkretnie zadawanie sobie pytania: czy to źle? Czy mam prawo nie potrafić wbić gwoździa? Czy mam prawo nie wiedzieć czym jest wał rozrządu? Czy to dobrze, czy może źle, że fascynuje mnie raczej Józef Czapski niż... jakiś piłkarz albo bokser?
To poszukiwanie nowych definicji męskości zostało nazwane jej kryzysem. Problem dotyka całego świata zachodniego, w Polsce jest dodatkowo przemnożony przez to, jakie w naszej kulturze mieliśmy wzorce męskości - żołnierzy i powstańców, ofiarnie i bezmyślnie poświęcających swe życie dla ojczyzny, bez zwracania uwagi na jej rzeczywiste, materialne potrzeby. 
Szokującym odkryciem jest, że ja inaczej nie umiem sobie tego wyobrazić, dosłownie nie mieści mi się w głowie takie “tradycyjne” podejście np. do mojej Żony (nie żeby mi nawet na nie pozwoliła, ale to osobny temat - że kobiety, i słusznie, są coraz bardziej asertywne). Co więcej, ten świat „poprzedni” wydaje mi się jakoś wybrakowany, niepełny, dziwny wręcz. Więcej. Samotny. Okrutny. Szorstki. Mężczyźni bez kobiet są samotni. Nie w sensie fizycznej intymności.
Płeć będzie tematem kontrowersyjnym, póki kontrowersje i oburzenie budzić będą plotki o damskim Bondzie, czy informacje, że serial “Wiedźmin” pisany jest przez kobiety. Nie powinny. Ale chłopców czegoś trzeba uczyć. Uczyć ich, żeby byli dobrymi ludźmi, a nie dobrymi mężczyznami. Żeby rozumieli, że ich wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiej osoby. I jeśli ktoś nie wyrządza krzywdy drugiemu człowiekowi, to może żyć dokładnie tak, jak jemu czy jej się podoba. 
Bardzo niewiele trzeba, żeby kolejne pokolenie nie nasiąkło zarazą patriarchatu. Margaret Thacher była premierką tak długo, że zasadne było pytanie pewnego chłopca, czy mężczyzna w ogóle może zajmować to stanowisko.
***
Kończę jak zwykle z większą liczbą pytań, niż na początku. Zarówno w tym tekście, jak i całym projekcie. Znowu mój tekst o książce raczej rozgrzebuje wątki, przedstawia listę wątpliwości, niż je jakoś jednoznacznie wyjaśnia. Znów moje życiowe przedsięwzięcie nie ma ciężaru kategoryczności, a tylko pozostawia niedosyt. Wyjaśniło mi się jedno: wolę książkę nie do końca idealną od takiej, która przelatuje przez głowę bez żadnego oporu. Wolę taką, z którą się nie zgadzam (co do treści, kompozycji, czegokolwiek), niż taką, która jedynie wzmacnia przekonania, które już mam. O “Małym życiu”, jak i o znaczeniu i sensowności Roku Autorek myśleć pewnie będę jeszcze przez jakiś czas. Zobaczymy, jak długi.
Czyli okazuje się, że najważniejsza książka w Roku Autorek jest o mężczyznach.
Warszawa 2016, Wydawnictwo W.A.B., 800 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Ewa Bińczyk “Epoka Człowieka. Retoryka i marazm antropocenu”
“Mamy do czynienia z fiaskiem polityki klimatycznej, XXI stulecie zaś tkwi w marazmie, ponieważ ciągle nie obserwujemy bezpośrednio konsekwencji naszej bierności”
Świat jaki znamy umiera. Od lat nie było zimy. Naprodukowaliśmy dwutlenku węgla i metanu, wyrżnęliśmy zwierzęta, zatruliśmy glebę, zakwasiliśmy oceany, temperatura się zmienia, strefy klimatyczne, pory roku, cykle życia, wszystko zaraz się zawali - już niedługo.
Lepiej, żeby to była prawda.
Lepiej, żeby to była prawda, bo inaczej nikt już żadnemu naukowcowi nie uwierzy. Lepiej, żeby poziom wód się podniósł, zwierzęta i rośliny wyginęły a Ziemię zalała fala klimatycznych migrantów. Gdyby okazało się, że zmian klimatu jednak nie ma, lub ich skutki nie są tak dramatyczne jak to się zapowiada - to byłby koniec jakiejkolwiek wiary w autorytet ekspertów i już do końca świata rządzić będzie oszołomska prawica. A już jest z tym autorytetem krucho, w dużej mierze dzięki mediom społecznościowym. Jak kilkukrotnie zauważa w “Epoce człowieka” Ewa Bińczyk, problem z obserwacją zmian klimatu wynika z istoty samego zjawiska - zgodnie z moją ulubioną ostatnią konstrukcją filozofa Timothy’ego Mortona jest to zjawisko “hiperobiektem”, czyli zjawiskiem tak skomplikowanym, wieloaspektowym i rozłożonym w czasie, że po prostu nie da się objąć go umysłem. Nie ma żadnej „zbiorowej woli”, jednej racjonalności, którą moglibyśmy posłużyć się, jak narzędziem, do zahamowania wzrostu średniej temperatury Ziemi. Zmiana klimatu przerasta nas na poziomie naszych mózgów. Nie chcę popaść w fatalizm, to nie jest tak, że nie wierzę, że możemy sobie poradzić. Autorka „Epoki człowieka” bardzo krytykuje optymizm technologiczny (wiarę, że za pomocą technologii poradzimy sobie z każdym problemem) a ja go do pewnego stopnia przyjmuję. Nie w znaczeniu, że uratujemy wszystko i nic się nie zmieni i nie będzie kosztów. Wiele stracimy, dużo się zmieni i będą spore koszty. Ale technologia nas osłoni, ograniczy wpływ zmian, stworzy nowy świat, który uznamy za normalny. I wygeneruje nowe problemy. Jak to technologia.
Muszę wierzyć w technologię oraz ekspertów, bo co ja sam mogę zrobić? Ja przecież nie jestem w stanie tego ustalić, czy klimat zmienia się czy nie. Biorę to na wiarę. Wierzę we wszystkie doniesienia o konsensusie, o solidnych dowodach, o możliwych skutkach i prawie pewnych przyczynach. Na wiarę biorę też to, jak przedstawiani są „niewierzący” - jako zmanipulowani, niewykształceni, obojętni lub cyniczni. Czy ta moja wiara oznacza, że ja jestem lepszy? Czy może jest to oznaka formacji kulturowej, sposób na sygnalizację przynależności do pewnej grupy? Najbardziej elitarne kręgi tej grupy wymagają skomplikowanego sygnalizowania przywiązania do “zielonych idei”, oczekuje się ograniczania spożycia mięsa, użycia plastiku, masowo produkowanych kosmetyków, poruszania się samochodami. To wszystko jest bardzo szlachetne, ale na poziomie jednostkowym jest właśnie tylko sygnalizowaniem, bo nie ma przecież żadnego wpływu na świat. Jest, jak mówił Dukaj, nową, sekularną religią, z wizją apokalipsy, wizją zbawienia, oraz modlitwami i rytuałami. Służy polepszeniu własnego samopoczucia. Świat umrze niezależnie od tego, czy worki na kupy mojego psa będą biodegradowalne, czy nie. W chwili pisania tego tekstu uważam, że jestem jedną nogą w tej “religii”.
“Przeciwdziałanie katastrofie klimatycznej wymaga zakwestionowania tego, kim jesteśmy, i poważnej dyskusji na temat tego, jakiej ludzkości chcemy w przyszłości. To właśnie z tego powodu jest to jeden z najważniejszych współczesnych problemów filozoficznych”.
“Epoka człowieka” choć przedstawiana jest jako praca naukowa, nie jest zupełnie obojętna i  neutralna. Autorka zajmuje wyraźne stanowiska, choćby w zakresie idei geoinżynierii czy modyfikacji ludzi dla przystosowania ich do warunków na Ziemi. Ewie Bińczyk, jak zapewne i omawianym przez nią autorom naprawdę o coś chodzi, naprawdę zależy, zimna analiza w końcu ustępuje emocjom, po każdej wyliczance danych dostajemy wezwanie do działania - lub ubolewanie, że to działanie nie jest podejmowane. To zaangażowanie jest urocze, ale jest też tym bardziej smutne, bo przedstawiona w “Epoce człowieka” debata nie ma żadnego znaczenia - nie z powodu tematów, ale z powodu uczestników. O reakcji na zmiany klimatu zadecydują nie akademicy i inżynierowie, tylko politycy i wielki biznes. Nikogo nie obchodzi kto jaką nazwę przedstawił dla obecnej epoki geologicznej, nikt nie interesuje się, czy możliwe będzie jednoznaczne wskazanie ofiar i sprawców zmian klimatu, czy jakie stanowisko wobec środowiska zajmuje współczesna filozofia. Nikogo. N I K O G O. Może poza tymi ofiarami. Jaki jest więc sens tej książki? Tak naprawdę to… nie wiem. 
“W XXI stuleciu uwikłaliśmy naturę w ludzkie praktyki do tego stopnia, że stała się ona naszym artefaktem - konstruktem człowieka”
Najcenniejsza treść przewijająca się przez “Epokę człowieka” to konstatacja, że podział na świat naturalny i sztuczny, na przyrodę oraz cywilizację, etc. jest sztuczny. Nie ma takich oddzielnych tworów, obojętnych lub wpływających jeden na drugi. Jest jeden świat, jakkolwiek go nazwiemy. I ten świat zmienia się, niektórzy powiedzieliby, że umiera. I to bardzo fajnie, że jesteśmy mądrzejsi o nową obserwację o świecie. Ale zamiast czekać aż wszystko zostanie dogłębnie przeanalizowane lub aż powstanie jakiś konsensus na najwyższych szczeblach, powinniśmy budować wały wokół Gdańska i magazynować żywność.
Na koniec wyznanie. Nie czuję rozpaczy z powodu zmian klimatu i ginących gatunków. Nie twierdzę, że to się nie dzieje. Są historie, które potrafią mnie autentycznie wzruszyć, czy zirytować, ale generalnie nie uważam, że cały naturalny świat trzeba utrzymywać w niezmienionym stanie za wszelką cenę. Nie widzę sprzeczności w tym, że potrafię zachwycać się filmami Davida Attenborough i wyznawać taki pogląd, że jeśli jakiś gatunek ptaka lub chrząszcza wyginie, to nie będzie końca świata.. Na jakimś poziomie się z tymi stratami pogodziłem, na innym - oczywiście jestem ignorantem, bo jeśli to wszystko jest prawda, to bagatelizuję właśnie miliony ludzkich tragedii oraz niemożliwą do opisania utratę naturalnego bogactwa. No ale miałem tu być szczery. To jestem.
Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018, 325 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Maja Wolny “Jasność”
Czytana od 2020-11-07 do 2020-11-11
“Czy świat rzeczywiście pogrąża się w ciemnościach, czy to naszym oczom odjęto umiejętność widzenia?”
Wobec klimatycznej katastrofy jesteśmy wszyscy tak samo bezradni. Cynicy, idealiści, szaleńcy, obojętni - zdaniem Autorki dotknie ona wszystkich, bez wyjątku. Nikt nie ucieknie od jakiegoś ustosunkowania się do jej skutków, a większość odczuje je materialnie. Co gorsza, zagrożeniem jest nie tyle sama zmiana klimatu, co ludzkie postawy wobec niej. A te postawy mogą być powierzchownie idealistyczne i szlachetne, a w rzeczywistości - skrywać zwykłą, starą jak świat rządzę władzy. Władzy, po którą sięga się bez skrupułów, wywołując głęboki kryzys państwa używając polityk, postaw i idei zorganizowanych wokół zmian klimatu. Ostatecznie każdą rewolucję przejmują rządy i wielki biznes. Z “zieloną” rewolucją będzie tak samo.
“Niech pan się rozejrzy, jest parę minut po dwunastej, za godzinę niebo zacznie szarzeć i znowu zapadnie ciemność. Marzniemy tutaj, pijemy kawę podgrzaną na gazie z butli turystycznej, nie możemy włączyć internetu, pójść do pracy, skorzystać z metra. Gdyby któryś z nas dostał teraz zawału serca, to prawdopodobnie byłby to koniec - szpitale ledwo dyszą bez prądu. To nie jest życie, które można zaproponować obywatelom w XXI wieku”
Demokracja oraz wolny rynek nie są w stanie podjąć wyzwania zmian klimatu, bo w “naturalny” sposób ciążą do najniższego wspólnego mianownika populizmu oraz krótkoterminowych zysków. Jakimś rozwiązaniem mógłby być silny przywódca, wokół którego zorganizuje się poparcie różnych segmentów społeczeństwa. Tyle, że nawet jeśli ten “surowy ojciec”, jak nazywa go Autorka, faktycznie będzie chciał coś zrobić, to skończy się tak, jak wspominałem. Nie ma takiego problemu, który nie zostanie użyty do wzięcia władzy, nie żeby urzeczywistnić jakiś wzniosły ideał, ale po prostu dla niej samej. Tak, jak w Chile zagrożenie komunizmem posłużyło za pretekst dla wprowadzenia krwawej dyktatury, tak, jak na Kubie zagrożenie kapitalizmem posłużyło za pretekst dla wprowadzenia krwawej dyktatury, tak w powieści Mai Wolny zagrożenie dla klimatu posłużyło dla wprowadzenia autorytarnego rządu.
“W godzinach szczytu ruszyło metro, które jednak znowu zatrzymano o dziesiątej. Frajerzy mieszkający daleko od stacji wyruszają do pociągu na piechotę. Korowody pieszych szły ponoć ze wszystkich stron miasta już od czwartej rano. Uformowały się kolumny z samozwańczymi przywódcami stada, ludzie trzymali w rękach spróchniałe kawałki drewna, żeby sobie poświecić, bo latarki na baterie zostały wycofane z użytku od pierwszego grudnia”
Nie ma żadnej racjonalności, bo jednocześnie domagamy się rezygnacji z węgla i innych “brudnych” źródeł energii, z drugiej strony ulegamy bezsensownej histerii wokół energetyki atomowej. Niemcy już teraz pobierają bardzo przykrą lekcję o tym, co oznacza uleganie emocjom - okazało się, że podjęta bez merytorycznych podstaw, w reakcji na katastrofę w Fukushimie decyzja o rezygnacji z atomu poskutkowała wzrostem emisji dwutlenku węgla, bo brak energii nuklearnej skompensowano węglem. Opisany przez Autorkę “Jasności” proces już więc się toczy, już powoli obserwujemy potwierdzenie tezy, że każdą ideę da się obrócić w powierzchowną, idiotyczną politykę.
A przecież skoro wierzymy we wszystkie doniesienia o zmianach klimatycznych, to opisany w tej powieści kryzys nie powinien być traktowany jako fantazja, ale jako ostrzeżenie o bardzo realnych konsekwencjach, które w przyszłości poniesiemy z powodu braku odpowiednich działań dziś. To nie jest fantazja. To może być rzeczywistość naszego życia. I w poprzednich latach, i w poprzednich dekadach. Wniosek z tego, jak zwykle w moich lekturach, jest pesymistyczny. Nic nie robimy, a nawet jak zaczniemy coś robić, to przyjdą politycy i dyrektorzy, i wszystko rozpieprzą.
Wydawnictwo MANDO, Kraków 2019, 328 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Susan Sontag „Pod znakiem Saturna”
Czytana od 2020-10-24 do 2020-10-30
Tak szczerze, kto w ogóle lubi czytać o książkach? O teatrze, o filmach? Dywagacje, co dany twórca myślał, czuł, kim się inspirował? Z czego składa się jego dzieło? Ile książek przeczytał? O biografiach, obsesjach, namiętnościach i dziwactwach tych ludzi? Kogo interesują eseje o zapomnianych autorach, nie czytanych przez nikogo książkach, nie widzianych filmach, pozbawionych znaczenia autorytetach? Kto ucieszy się, sięgając po właśnie taką książkę, taki zbiór esejów?
Ja. 
Ja to lubię. To jeden z moich ulubionych gatunków literackich. Uwielbiam takie teksty Czapskiego, Lema, uwielbiam formy “mieszane”, jak “Rynek” Kazimierza Brandysa czy “Wschody i zachody Księżyca” Konwickiego. Ale pomimo tego „Pod znakiem Saturna” nie poruszyło mnie, niespecjalnie wciągnęło. Okazuje się, że chętnie czytam rozważania intelektualistów o innych intelektualistach - ale tylko intelektualistów polskich o intelektualistach polskich. No niestety. Tak po prostu jest. Nie mogę udawać, że fascynuje mnie intelektualne życie Francji, czy Niemiec. USA prędzej, ale to nie w tej książce. Rozumiem, że warto dbać o własne horyzonty, i cieszę się mimo wszystko z tej lektury, tym bardziej, że książka była prezentem, sam z siebie chyba bym na nią nie trafił.
Nie potrafiłem się też tymi analizami przejąć, bo nie wydały mi się ważne w tym czasie, dla mnie w moich obecnych okolicznościach. Być może w innej sytuacji, w innym nastroju odebrałbym je lepiej, lub po prostu inaczej. A teraz... Jak odległe są myśli Sontag od współczesności, od wirusa, od antyrządowych protestów w Polsce, od wyborów w USA. To nie jest czas na takie książki. To jest czas na próby zrozumienia świata, stawienie jakiegokolwiek oporu wobec walących się fundamentów rzeczywistości. Nie chodzi oczywiście o to, że teksty pochodzą sprzed kilku dekad. Tekst może być stary, ale mimo to aktualny, może dotyczyć tematyki od współczesności na pierwszy rzut oka odległej, a stanowić jednocześnie bogate źródło przemyśleń o niej. Z “Pod znakiem Saturna” takich przemyśleń nie wywiodłem.
Oddalenie tej książki może oczywiście być zaletą - gdy od bieżącego świata trzeba uciec, żeby nie zwariować. Gdy potrzebne jest wytchnienie. Ucieczkę w takim przypadku zapewni nie tylko treść, ale też jak zawsze oryginalne wydanie książki w Karakterze. Nietypowe wymiary, piękna okładka i przyjemny układ tekstu dają czystą przyjemność, szczególnie osobom czytającym sporo, które mają w dłoniach wiele książek. Ja w tym czasie, jesienią 2020, potrzebuję treści, a nie ładnych książek.
Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2014, 213 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Margaret Atwood „Handmaid’s Tale”
Czytana od 2020-10-14 do 2020-10-23
“We lived, as usual, by ignoring. Ignoring isn’t the same as ignorance, you have to work at it”
To naprawdę był przypadek, że przeczytałem tę książkę akurat w czasie wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej. Wzmacnia to myśl, którą miałem jak tylko sięgałem po książkę Atwood: że tak naprawdę każda fikcja, nawet prezentująca światy alternatywne, przyszłość lub przeszłość, jest tak naprawdę o współczesności (podobnie jest z książkami historycznymi, ale to osobny temat). Autorka w „Opowieści podręcznej” przedstawia świat przyszłości, którego podstawowe cechy są rozwiniętymi mocno percepcjami, jakie lewica i liberałowie mają na temat prawicowych / konserwatywnych postulatów dotyczących praw oraz roli kobiet w życiu publicznym. Moim zdaniem te percepcje są w dużej mierze słuszne.
“This does not seem as if it ought to be the true shape of the world”
Świat Atwood moim zdaniem nie dopina się, to znaczy nie jest dobrze skonstruowany pod względem logiki oraz uzasadnień dla jego elementów. Ale to jest dla mnie nieważne, z dwóch powodów. 
Po pierwsze, tekst jest tak dobrze napisany, a całość tak dobrze skomponowana (poza może samym ostatnim rozdziałem), że logiczne braki w sumie nie przeszkadzają. Warsztat Autorki jest świetny na prawie każdym poziomie: zdania, akapitu, kompozycji. Punkty odjąłbym jedynie za kompozycję całości, dlatego, że moim zdaniem np. ostatni rozdział jest dopisany, bo w głównym tekście nie udało się przedstawić wystarczająco wyjaśnień. Ale z drugiej strony, rozdział ten przypomina mi rozdział „Solaryści” z „Solaris” Lema, mój ulubiony fragment prozy w ogóle. Więc wybaczam i zamiast się pastwić, podaję przykład pięknego akapitu:
“I sit at the little table, eating creamed corn with a fork. I have a fork and a spoon, but never a knife. When there’s meat they cut it up for me ahead of time, as if I’m lacking manual skills or teeth. I have both, however. That’s why I’m not allowed a knife”
Po drugie, najważniejsza w tej książce dla mnie jest jej nuta aktywistyczna i ostrzegająca. Celem było przedstawienie wizji - szokującej, drastycznej. Poskutkowało to mniejszym skupieniem Atwood nad jej realizmem, czy żeby części składowe pasowały do siebie, lub były więcej, niż własną sumą. Ale moc poszczególnych elementów tej wizji jest tak duża, że mniej myślałem o tym, czy pasują do siebie, a więcej - czy Autorka pisze o świecie wyobrażonym, czy może… już o naszym? Są przecież sekty religijne, które są daleko posunięte w gnębieniu kobiet. Są całe państwa, które odmawiają kobietom wielu praw, w każdym regionie świata. Atwood tworząc ten ledwo zamaskowany, prawie, że nie fikcyjny świat pisze o tych okrutnych kulturach, ale też daje łatwe do zastosowania przez aktywistów symbole, czyli znane wszystkim już czerwono-białe stroje podręcznych. To daje tej książce siłę, która nieco maskuje ewentualne logiczne niedostatki. Muszę podać przykład, podaję więc: jest jedna scena, w której główna bohaterka obserwuje maszyny, które automatyczne recytują teksty modlitw, które są w nie załadowane na papierze. Maszyny te pokazane są jedynie raz i są Autorce potrzebne wyłącznie w tej konkretnej scenie. Nie pojawiają się poza nią. Co więcej, nie ma żadnego namysłu nad konsekwencjami, które istnienie takich urządzeń miałoby dla społeczeństwa, religijności, postrzegania duchowości czy technologii. Dlatego właśnie uważam, że polityczna / aktywistyczna / społeczna rola przeznaczona dla tego tekstu była dla Autorki ważniejsza, niż literacka. I tę rolę udało się “Opowieści podręcznej” osiągnąć.
Penguin Random House, Londyn 1985, 320 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Judith Schalansky „Atlas wysp odległych”
„Nie ma lepszej kryjówki niż wyspa, położona daleko od szlaków handlowych, źle oznaczona na mapach admiralicji”
„Atlas Wysp Odległych” to piękna książka przedstawiająca małe,  dziwne, odległe, zapomniane lub po prostu nieznane szerzej miejsca - wyspy na wielkim oceanie światowym.
Główny atut książki to jej wygląd. Piękna, twarda okładka, gruby papier, piękne mapy i jeszcze piękniej zorganizowane informacje o wyspach. W zasadzie nie trzeba nic czytać, można po prostu oglądać.
Większość przedstawionych w „Atlasie…” miejsc jest moim zdaniem zupełnie nieznana. Ja przynajmniej większości nie znałem. Czyli mogłoby ich nie być. Jeśli już są potrzebne, to do utrzymywania zwierząt i roślin, małych narodów i plemion, do użycia jako punkty orientacyjne, wreszcie - do marzeń, do takich książek i takich przemyśleń. Czyli trochę tych zastosowań jest. Ale jakby tej czy innej wyspy nie było? Świat by się nie zawalił. Skąd wiem? Po prostu wystarczy pomyśleć o wszystkich miejscach, które naprawdę nie istnieją. Brakuje nam ich?
Kolejne zawarte w „Atlasie…” mapy pokazują nam, że świat-natura nie potrzebuje ludzkich oczu. Nie potrzebuje też przedstawień i  wartościowań generowanych przez ludzkie mózgi. Świat po prostu jest - czy też może jego składowe. Naszym „światem” stają się one dopiero po obserwacji, nazwaniu, zamieszkaniu, opisaniu. Wtedy powstaje piękno. Bo wiedza jest piękna, szczególnie, gdy zorganizowana jest tak, jak w omawianej książce. Zdjęcia nie są potrzebne; wystarczy mapa, wokół niej legenda, dane oraz opis, po prostu - uporządkowana informacja, jak w „Atlasie…”. Autorka moim zdaniem za pomocą dołączonych do map opisów wysp chciała zrównoważyć pozorne „zimno” suchych danych i zawarła w nich związane z poszczególnymi wyspami ludzkie historie. Niektóre są ciekawe. Inne nie. Ale i tak to mapy są najważniejsze. A ludzi na nich nie widać; chyba, że pośrednio, jako twórców map, tych konkretnych, jak i samej idei dwuwymiarowego podbijania świata.
Co jest ważniejsze? Mapa, to co ona przedstawia, a może jej twórca? Twórca i jego arbitralna selekcja oparta na kulturowym kapitale. Wszystkiego nie pokaże. Mapa to narzędzie, skonkretyzowanie, ale przeprowadzone za pomocą metody totalnego uproszczenia, uschematyzowania. W „Atlasie…” nie ma Szetlandów, ale gdyby były, z pewnością nie dałoby się na ich mapie zauważyć moich przeżyć z podróży tam. Najważniejszej podróży w moim życiu, w dużej mierze formacyjnej. Nie byłoby widać tamtejszej przestrzeni, bo można ją jedynie odczuć przez fizyczną obecność. Nie byłoby widać dojmującego odczucia oddzielenia od ludzi, bo można je jedynie przeżyć przez fizyczną obecność...
Dwie Siostry, Warszawa 2013, 143 strony
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Doris Kearns Goodwin “Team of Rivals. The Political Genius of Abraham Lincoln”
Czytana od 2020-09-12 do 2020-10-13
To będzie list miłosny do USA. Jak każda dojrzała i stara miłość, mój stosunek do Stanów jest złożony, pełen sprzeczności, wzlotów i upadków. Trochę się nazbierało przez trzydzieści lat.
Rodzice wychowali mnie w kulcie Ameryki. Nie ma w tym nic dziwnego. Byli bardzo młodzi w czasie transformacji, w PRL zdążyli poczuć, że żyją w chorym i biednym państwie, a na drugim biegunie szaro��ci schyłku ludowej demokracji była właśnie Ameryka, która w formie ułomnej, okrojonej i wyidealizowanej jednak do tamtej Polski docierała. Po 1989 ograniczenia zniknęły, a kultura z USA popłynęła do nas szerokim strumieniem. Jako kilkuletnie dziecko oglądałem Ulicę Sezamkową i te amerykańskie filmy, które wyświetlane były w godzinach, w których byłem dopuszczany do telewizora. Wizyta w McDonaldzie była prezentem na imieniny. Podróż do Nowego Jorku - największym marzeniem. Pierwsza podróż do Stanów mojego Taty - przeżyciem silnym prawie tak, jakbym sam tam poleciał.
Na samą książkę na pewno nie byłem gotowy. 750 stron narracji z życia Lincolna i jego politycznego oraz osobistego otoczenia, nierzadko prowadzonej dzień po dniu, mnóstwo dat, nazwisk, miejscowości, bitew… dla mnie niestety to było za dużo. Szczegółów było tak dużo, że zwyczajnie musiałem czytać po łebkach, omijać i kluczyć w poszukiwaniu rdzenia narracji. A sam się o to prosiłem. “Team of rivals” przewinęła mi się najpierw jako jedna z ulubionych książek Baracka Obamy, potem jeszcze w wywiadzie chyba z Rafałem Trzaskowskim. Kupiłem ją w Seattle zimą 2018 roku. Gdy lecieliśmy wtedy do Stanów, moja Żona była nieprzytomna z emocji związanych z odwiedzaniem miejsc, w których kręcony był serial Twin Peaks. Ja z kolei, poza oczywistą ekscytacją z samego odwiedzenia tego kraju, zastanawiałem się jak wypadnie spotkanie z Andrew. Mój kolega ze studiów, względnie świeżo upieczony mąż i ojciec, ciężko chory na raka, miał nas przyjąć w Kaliforni po naszym tygodniowym pobycie w Seattle. Pobyt w stolicy stanu Waszyngton był super, ale tydzień w Riverside w Kaliforni - cudowny. Jedzenie w In-N-Out, hokej na żywo, pustynie, monumentalny horror aglomeracji Los Angeles, antykwariaty, sklepy z bronią i sklepy z płytami; między tym rozmowy z Andrew, zabawa z jego synem. Liam ojca już nie ma, Andrew niedawno zmarł i ja nie wiem, co ten dzieciak zapamiętał z taty. Boję się, że jego pamięć może być zatruta przez matkę, o której mam prawo sądzić, że nie ma najlepszego zdania o Andrew. Nie była mu wierna, zostawiła go i prowadziła tragiczną dla Liama walkę o podział opieki.
Nie ma obiektywnej historii. Jest tylko opowieść. Nie ma obiektywnej prawdy, jest tylko to, co w danej chwili sobie ustalamy. Nie ma też wyraźnego podziału na osobiste i polityczne. Tak, jak Amerykanie mogą wierzyć w tzw. Lost Cause, Przegraną Sprawę, ideologią uwznioślającą walkę Konfederacji o dalsze prawo do posiadania ludzi jak rzeczy, tak Liam może uwierzyć w toksyczną historię o Andrew. Albo może uwierzyć w historię szlachetną. Albo w żadną. Miejsce, jakie Andrew zajmie w życiu syna nie będzie bez znaczenia. Nie jest bez znaczenia miejsce, jakie wojna secesyjna i niewolnictwo zajmuje w kulturze USA. Jak mogę kochać państwo i kulturę, która najpierw przez stulecia traktuje całe pokolenia ludzi jak przedmioty, następnie ich uwalnia dla zniesienia nieprzyjemnego ciężaru sumień białych intelektualistów, a następnie buduje wielką narrację o tym, że w zasadzie ci ludzie są sami sobie winni?
Ale jak mogę tego państwa nie kochać?
To samo państwo dało mi muzykę, która stała się sensem mojego życia. Dało mi filmy, książki, gry komputerowe i ubrania, które stanowią bieżącą treść mojego życia. Dało mi akcent, którym myślę i mówię po angielsku. Dało mi komputer, na którym piszę te słowa.
W Polsce jest jakoś łatwiej. U nas po prostu “błękit się splata z betonem” jak rapował poeta, a tam są nobliści, loty w kosmos i wielka literatura, a na ulicach fast-foody, zamieszki, Antifa walczy z Proud Boys, a prezydentem jest Donald Trump. Jest prezydentem tego samego państwa, które poleciało w kosmos i najechało Wietnam. Które zamknęło afroamerykanów w gettach a potem przestraszyło się, że są getta. W którym jeszcze za życia naszych rodziców istniała segregacja szkół, toalet, restauracji i hoteli. W którym w praktyce do dziś funkcjonuje segregacja geograficzna. Trump jest prezydentem tego samego kraju, które do Projektu Manhattan, do skonstruowania bomby atomowej, zatrudniło Roberta Oppenheimera, komunistę, wybitnego fizyka i subtelnego myśliciela, którego przywołanie podczas testu Trinity cytatu z hinduistycznego tekstu Bhagavad Gita jest najlepszym podsumowaniem dwudziestego wieku: “Oto stałem się śmiercią. Niszczycielem światów”. 
Te szalone sprzeczności wynikają z prostej prawdy o zasadniczej niepoznawalności świata; wynika ona z podstawowych ograniczeń naszych mózgów. Dostępne są wiadomości takie, jak co się stanie, jeśli zderzymy ze sobą jądra atomów. Ale już historia pozostaje jedynie źródłem mitów, a nie wiedzy. Przynajmniej nie wiedzy innej, niż np. w którym roku wybuchła wojna secesyjna. Bo już co do jej przyczyn i skutków zgody nie ma. To jest tak, jakby wojen secesyjnych było tyle, ile nyślàcych o niej mózgów. Tak samo nie będzie zgody co do prezydentury Trumpa. Jaki mit po nim pozostanie? Czy stanie się męczennikiem szaleńców z amerykańskiej prawicy? A może zapomnimy o nim, lub zepchniemy tam, gdzie trzymamy niekonieczne przyjemne, ale w sumie niegroźne wspomnienia? Ja mam nadzieję, że zapamiętam go jako wielkiego testera amerykańskiego systemu politycznego, który objawi, co w nim w istocie jest niezmienne, a co stałe. W “Team of Rivals” Goodwin podaje dużo szczegółów i ciekawostek o działalności politycznej w USA w połowie XIX wieku. Wiele z tego znamy i dziś. Bez zmian są chociażby kalkulacje każdego kroku pod opinię publiczną i jej preferencje w przyszłych wyborach. Albo rola Sądu Najwyższego, który z kolei stanowi najlepszą szansę Trumpa na trwałe dziedzictwo. Śmierć Ruth Bader Ginsburg pozwoliła mu wprowadzić do sądu Amy Coney Barrett, hołdującej przerażającej teorii stosowania prawa, czyli tekstualizmowi. Przerażającej, bo traktującej Konstytucję dosłownie jak tekst religijny, poza którym nie ma żadnych znaczeń i kontekstów, który należy stosować tak samo w 1800, 1900 i 2020 roku. Taka intelektualna kapitulacja i ucieczka przed światem jest czymś arcyamerykańskim, jest to wątek ich kultury koncentrujący się tak silnie na ich wyjątkowości, że zapominający o czymkolwiek poza takim wyobrażeniem “tradycji”, jakie obowiązuje w amerykańskim konserwatyzmie w danym momencie. Autorka “Team of Rivals” w swych desperackich czasem próbach wybielania Lincolna i dokładania kontekstu jego stwierdzeniom o podległości afroamerykanów rasie białej pozostaje głęboko w tym sakralnym odczytywaniu amerykańskiej państwowości. Unia rozumiana jest w tej wizji jako najwyższe dobre, probierz moralności. A Lincoln Autorki nie jest człowiekiem, jest istotą z innego wymiaru, od razu przeznaczoną do wielkości, niepopełniającą błędów, lubianą przez wszystkich, a jeśli nielubianą, to tylko z niskich pobudek. Autorka przedstawia szesnastego prezydenta USA dosłownie jako zbawcę, który tak bardzo kochał Unię, że wszystkie swe wysiłki kierował na rzecz jej zachowania, nawet jeśli oznaczało to tolerowanie niewolnictwa w niektórych stanach i niektórych przejawach tej praktyki. Takie postawienie sprawy nie pomaga w porządnym przemyśleniu Lincolna. Uważam, że jako czytelnik jestem wystarczająco samodzielny, żeby nie trzeba było mnie chronić przed faktem, że Lincoln był człowiekiem swojego czasu, czyli mógł jednocześnie chcieć zniesienia niewolnictwa i być przeciwny mieszanym małżeństwom, prawom wyborczym dla afroamerykanów czy wręcz ich prawu do życia we własnej ojczyźnie - czego doświadczył na własnej, czarnej skórze Frederick Douglass, któremu z niewinną nieświadomością Lincoln złożył propozycję, aby wszyscy afroamerykanie po prostu “wrócili” do Afryki. Zdaniem prezydenta miało to rozwiązać problem zarówno ze zniewolonymi, jak i wolnymi czarnoskórymi mieszkańcami USA. Problem białych mieszkańców USA.
Nie o tym myślałem, gdy oglądałem z Andrew mecz Anaheim Ducks i New York Rangers. Żadna z wymienionych przeze sprzeczności nie miała znaczenia. Tak, czułem zażenowanie ceremoniałem ze śpiewaniem hymnu i żołnierzem, który na meczu hokejowym złożył ślubowanie. Ale nie miało to znaczenia. Ja wtedy się po prostu bawiłem. Byłem odurzony. Czyli używałem Ameryki, do tego, do czego jest ona dla zdecydowanej większości ludzi stworzona.
Simon & Schuster, Nowy Jork, Londyn, Torono, Sydney, 2005, 916 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Marci Shore “Smak popiołów”
Czytana od 2020-09-11 do 2020-09-19
“W Polsce spotykałam amerykańskich Żydów, którzy pytali mnie, jak mogę mieszkać w tym koszmarnym antysemickim kraju, w którym Polscy chodzą do kina terenie dawnego getta, mieszkają na ziemi, która w istocie jest żydowskim cmentarzem i biegają wokół swoich spraw, nie pamiętając o zmarłych?”
Książka jest osobista i dyskursywna. Mamy tu dwie historie: odkrywania zawartego w podtytule dziedzictwa totalitaryzmu w naszej części Europy, oraz podróży samej autorki przez Czechy, Słowację, Polskę, Litwę, Rumunię i USA i spotkań z ludźmi, którzy zmagają się z tym dziedzictwem z powodów osobistych, a nie naukowych. Kluczowym pytaniem w tej dyskusji o pozostałości nazizmu i komunizmu jest pytanie o odpowiedzialność. Czy my, ludzie Europy Środkowo-Wschodniej zawsze tacy byliśmy, jesteśmy, a totalitaryzm po prostu trafił na podatny grunt czy może nasz poprzedni świat został zniszczony i jesteśmy nowym produktem, bez związku z tym, co było przed wojną? Na ile i w jaki sposób odpowiedzialni są polscy budowniczowie komunizmu, na ile odpowiedzialne są ich dzieci oraz wnuki? Czy w taki sam sposób odpowiedzialni są zwykli ludzie oraz intelektualiści? Czyli kto tak naprawdę powinien czuć winę za Jedwabne, za stalinowskie katownie, za denuncjowanie Żydów, za stalinowskie procesy, za stosunek AK do powstania w getcie… ?
Możliwość postawienia pytania o odpowiedzialność wynika z traumy przejścia z jednego ustroju do kolejnego; ze zmiany nie tylko politycznej, ale całego systemu wartości. Co w poprzednim systemie było chwalebne, w kolejnym jest godne potępienia i śledztwa. Kto przeżył najpierw II wojnę światową, a następnie stalinizm, niejako z definicji będzie splamiony z perspektywy społeczeństwa postkomunistycznego - bo tamtych czasów nie dało się przeżyć “suchą stopą”. Niektórzy z bohaterów Shore do końca życia nie mogli sobie z tym poradzić; inni bez problemu przeżywali kolejne transformacje rzeczywistości. Niektórzy, jak Konstanty Gebert, użyli traumy do budowy nowej tożsamości i zmuszeni są bronić jej. Inni, jak Jan Gross, chcą po prostu opisać i zrozumieć przebieg wydarzeń, które traumę wygenerowały. Jest w tym lekcja i dla nas: nie wolno odrzucać możliwości, że i my przejdziemy przez taką traumę. To nie jest poza możliwościami wyobraźni, zastanowić się, jak my byśmy byli osądzani w zupełnie innym świecie, nazistowskim, komunistycznym, takim, który np. uznaje jedzenie zwierząt za zbrodnię… Taka potencjalna zmiana zawiera w sobie możliwość zniknięcia traumy jako bariery między ludźmi Zachodu a Wschodu - bo ta zmiana zawiera w sobie możliwość, że nowy świat zapanowałby nie tylko tu, u nas.
Autorka przyjmuje perspektywę delikatną, ale wyraźnie pokorną i ostrożną w osądzaniu opisywanych postaci. Weszła ona w świat, który był jeszcze w trakcie przechodzenia przez polityczny kataklizm, i to już w momencie w którym zaczęło pojawiać się rozczarowanie przebiegiem przemian. Dzięki temu ostrożnemu podejściu Shore zdaje się mieć empatię i współczucie nawet dla takich osób jak Jakub Berman. Sądzę, że odnalazła ona wartość w samym mierzeniu się z katastrofą, która w XX wieku nawiedziła naszą część świata. Tak, jakby ważna była sama próba podjęcia tematu, niezależnie z jakim wynikiem. Shore stawia wyraźną granicę między intelektualistami a zwykłymi mieszkańcami odwiedzanych przez nią państw. Szczególnie dużo przykrych słów ma na temat Polski, która w jej oczach w latach dziewięćdziesiątych była dzikim, bezprawnym krajem pełnym zdeformowanych żebraków, kiboli w dresach, prostytutek i mafiozów. W tak mrocznym świecie bez problemu przychodzi jej bezkrytyczne przyjmowanie stwierdzeń o polskiej wrogości wobec Żydów. Nie mam do niej o to pretensji. Uważam, że ta postawa jest raczej symptomatyczna wobec pewnego etapu w debacie publicznej - oraz pewnego do niej podejścia, takiego, w którym Michnik i “Gazeta Wyborcza” są ostateczną wyrocznią w polskich sprawach, a cokolwiek co robią prawicowi politycy jest z definicji złe. Jakoś przeżyję choćby to, że mam inne zdanie o Instytucie Pamięci Narodowej, czy też w innych kwestiach. Wrócę po prostu do mojej refleksji, że zło generowane przez totalitaryzm ma niezwykły zasięg oraz głębię. Najlepiej widać to na przykładzie nazizmu, która to ideologia u władzy była względnie krótko, jednak jej diaboliczne oddziaływanie na świat odczuwalne jest w zasadzie do dziś. Zastanawiam się, czy dobro ma analogiczny zasięg i siłę oddziaływania. 
Boję się, że nie.
Świat książki, Warszawa 2012, 335 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Marci Shore “Kawior i popiół”
Czytana od 2020-09-02 do 2020-09-11
“Zgodnie z koncepcją marksistowską, realizacja podmiotowości polega na stopieniu się w jedno z obiektywnością, z wielką narracją, z impetem Historii. Dla poetów z ‘Ziemiańskiej’ i ich środowiska pragnienie, by stopić się w jedno z Historią, było jednocześnie spełnieniem ich narcyzmu, altruizmu i nienawiści do siebie - uczuć skrajnych, autentycznych, nierozerwalnie ze sobą splecionych”
Po co pisać i czytać takie historie? Mamy w tej książce opisane losy czołówki polskiej literatury pierwszej połowy XX wieku. Nie jest to jednak opis heroicznych zmagań z historią, wpływu na rzeczywistość, na umysły i przebieg zdarzeń. Tuwim, Wat, Lechoń, Jasieński, Broniewski i inni - oni nie mieli żadnego znaczenia dla tego, co za ich życia działo się w Polsce. Poddawali się decyzjom, ulegali wpływom, mieli opinie, tworzyli - ale nie wywarli żadnego piętna na świecie. Gdybyśmy nie mieli ich twórczości, zapewne mielibyśmy inną. II RP byłaby dokładnie taka sama, II wojna światowa przeszłaby tak, jak przeszła, komuniści zapanowaliby nad państwem po wojnie. Może co innego trafiałoby na półki księgarni, czego innego uczono by w szkole i komu innego stawiano pomniki. Jedni byli przystosowani lepiej, inni gorzej, jedni przeżyli, inni nie. Wszyscy jedynie reagowali. Byli więc dokładnie w tej samej sytuacji, w której znaleźli się ludzie nieznani, członkowie mas, które na karty podręczników i pomniki trafiły jedynie właśnie jako zbiorowość, bez pochylenia się nad jednostkowymi losami. Talent oraz relacje towarzyskie kupiły bohaterom książki Shore osobową odrębność, z której wynika jednak tyle, że zostali doświadczeni przez tragiczne wydarzenia tamtych lat tak, jak reszta świata. Jedynym wyjątkiem jest Wanda Wasilewska, która jednak moim zdaniem jest ukazana bardziej jako polityczka niż pisarka czy poetka i została włączona do tekstu, aby możliwe było pełne opisanie losów Janiny Broniewskiej.
“W końcu rewolucja to nie spotkanie przy herbatce”
Rewolucja to nie spotkanie przy herbatce, a ten tekst to nie spokojna, ostrożna analiza, tylko ekspresowy bieg przez biografie, postawy i poglądy. Szybkie przeskakiwanie między opisywanymi postaciami, zwięzła forma i niewchodzenie w historyczny kontekst (irytujący mnie brak odniesień, poza jednym, do Katynia) wraz z podkreśleniem wątków kobiecych składają się na lekturę łatwą i w sumie przyjemną, w której mimo wszystko nie opuszczało mnie wrażenie, że faktycznie sztuka jest działalnością przede wszystkim towarzyską i że nie da się nic opublikować, jeśli nie zna się właściwych ludzi. Oczywiście nie twierdzę, że Tuwim czy Broniewski nie potrafili pięknie pisać. Twierdzę, że moglibyśmy o tym nie wiedzieć, gdyby nie trafili w odpowiednim czasie na odpowiednie znajomości - i odpowiednią modę ideologiczną. Tak właśnie rozumiem ich (i innych opisywanych w książce) lewicowe zaangażowanie. To po prostu była moda. Nie sądzę, żeby wchodzili w nią cynicznie, ale nie weszliby w nią, gdyby w takich kręgach do jakich należeli, nie było w dobrym tonie prezentować pewne postawy i opinie. Komunizm był w zasięgu ręki. 
“Pewien okres polskiego i polsko-żydowskiego marksizmu dobiegał końca. Komunizm został w Polsce przyswojony w sposób, którego stara kapepowska wangarda nie mogła przewidzieć”
Po co więc pisać takie historie? Jest w tej książce lekcja pokory, zaadresowana do lewicy w ogóle, do intelektualistów (nie tylko lewicowych) i do zwykłych ludzi - że wpływ, jaki jednostka ma na świat jest ograniczony, chyba, że jest ona dyktatorem, wojskowym lub politykiem. Lewica musi pamiętać, że same piękne idee niczego nie zmienią w świecie, intelektualiści nie mogą uwierzyć, że sam głęboki wgląd w świat daje im jakąkolwiek władzę, a zwykli ludzie, że nie ma dla nich nadziei, bo ich brak oczytania i wiedzy o świecie pozbawia ich nawet narzędzi, żeby zrozumieć, co się z nimi dzieje i dlaczego. Intelektualiści, pisarze - oni przynajmniej dostali szansę zrozumienia, że ich kawiarniany marksizm nie był zupełnie niewinny, że powiedziano im “sprawdzam”. Nie uważam, żeby istota sowieckiego ustroju była dla nich przed II wojną światową ukryta, że nie pozwalano im zobaczyć i zrozumieć, czym jest stalinowski ustrój. Każdy w końcu to zobaczył, każdy na swój sposób. Niektórzy tragicznie, tak jak Aleksander Wat, którego historia moim zdaniem jest osią książki a jego samobójstwo - jej kulminacją, podsumowaniem splecionych tragedii XX wieku w Polsce. Nie jest przypadkiem, że lewicowa amerykańska intelektualistka zafascynowała się losem Żyda, poety i pisarza, komunisty, który w stalinowskich łagrach uwierzył we własną, osobistą wersję chrześcijaństwa, a po wojnie zmagał się ze swoją tożsamością i poczuciem winy za zaangażowanie w ideologię, której praktyczna realizacja okazała się zbrodnicza. To takie amerykańskie - wspomniane wcześniej tempo książki, oraz perwersyjne zainteresowanie tragicznym losem, który mógł zaistnieć tylko w tej części świata, tylko w tej części Europy. W Polsce.
Świat książki, Warszawa 2012, 559 stron
1 note · View note
rokautorek · 4 years
Text
Danuta Wałęsa “Marzenia i tajemnice”
Czytana od 2020-08-29 do 2020-09-01
“Mąż mnie nie informował o zamiarze kandydowania na urząd prezydenta. Nie zapytał, co o tym sądzę, czy bym tego chciała, czy chcę brać w tym udział. Nic nie powiedział, podobnie jak w 1980 roku nic nie mówił o tym, że ma zamiar uczestniczyć w strajku stoczniowym. Ogłosił, że kandyduje podobnie jak w 1983 roku ogłosił, że to ja będę odbierała Nagrodę Nobla. Nad decyzją męża niewiele się zastanawiałam. Mogę nawet powiedzieć, że była mi obojętna. Wygrasz, to będziesz prezydentem. Nie wygrasz, to nie będziesz. Nie zastanawiałem się, na ile kandydowanie, prezydentura zmienią moje, nasze życia. Ba, nawet nie brałam na poważnie tego, że zostanie prezydentem. Przecież różne może być, mogą go nie wybrać. Po co analizować, zastanawiać się czy się zamartwiać? Co Pan Bóg da, to będzie (...) Miałam rodzinę, w domu się nie nudziłam, nie musiałam się realizować, uczestnicząc w kampanii męża. Publicznie się udzielałam, popierając go w stanie wojennym. A poza tym, jak już powiedziałam, było mi wszystko jedno, czy wygra, czy nie.”
Po książce Danuty Wałęsy nikt nie spodziewał się wartości historycznych, czyli nowych faktów, które zmieniłyby czy uzupełniły wiedzę o opozycji w PRL czy początkach polityki w III RP. Sądzę, że wspomnienia byłej pierwszej damy budziły ciekawość przez osobę jej męża; miały dostarczyć, i dostarczyły, unikalnej, intymnej perspektywy na tę niejednoznaczną i kontrowersyjną postać. W cieniu tak dramatycznej figury można zupełnie zniknąć. Można też w publicznym postrzeganiu zlać się z nim, uzyskać rolę porównywalną z kolejnymi jego zachowaniami, wypowiedziami, posunięciami. “Marzenia i tajemnice” to moim zdaniem próba uzyskania własnej, indywidualnej osobowości przez Autorkę, która w książce próbuje ukazać siebie jako zupełnie zwykłą osobę, zwykłą polską kobietę, którą przypadek rzucił na głęboką wodę Historii.
Nie mam oczywiście żadnego sposobu, żeby to sprawdzić, ale próba ta jest o tyle udana, że Autorka wydaje się w książce być bardzo autentyczna i prawdziwa, czasem szczera aż do bólu. Nie zrobiła z książki litaniii narzekań na Wałęsę, ani jego obrony. Ma dla niego dużo czułości i autentycznej ciekawości, ale nie szczędzi mu również słów przykrych. Z pewnością też Autorka zrealizowała zamiar przedstawienia siebie jako osoby zwykłej, niewyróżniającej się z pewnością w zakresie poglądów i postaw życiowych klasy i pokolenia, które reprezentuje. To pochodzenie zostaje ustanowione opisem dzieciństwa i młodości spędzonych na wsi w warunkach, które nie zasługują na określenia inne niż “trudne”, “biedne” czy nawet “szokujące” - oczywiście z mojej, dzisiejszej perspektywy. Z tej wsi, bez prądu i bieżącej wody, wyszła kobieta twarda, odważna, ale też pokorna wobec obowiązujących w społeczeństwie stereotypów oraz oczekiwań wobec roli kobiety. Z więzienia tych stereotypów i oczekiwań oczywiście nie wyłamuje się (bo nikt nie jest w stanie tego zrobić) i nawet po wygranych w 1990 roku wyborach zastanawia się, jak uda się jej połączyć obowiązki pierwszej damy oraz obowiązki rodzinne. Co ciekawe, Autorka opisuje to zupełnie świadomie, nie ma złudzeń co do tego kim jest i jakie ma marzenia. Jej marzeniem, jej tożsamością, jest ta zwykłość, w żadnym razie nie rozumiana negatywnie, raczej jako odnalezienie siebie i spokoju życia w życiu domowym, w pełnieniu pewnej funkcji, w realizacji kulturowego scenariusza.
“Była to zresztą poważna polityka, więc wielu spraw nie byłam w stanie zapamiętać”
Ta zwykłość Danuty Wałęsy w pewnym sensie jest też aktywną cechą, wychodzącą na zewnątrz i ujawniającą się choćby w zupełnym braku onieśmielenia spotkaniami ze znanymi politykami i artystami, których nieprzerwany sznur w domu Wałęsów pojawia się już od początku lat osiemdziesiątych. Jedynie Karol Wojtyła budzi w Autorce cześć i nabożeństwo - co w sumie jeszcze bardziej wzmacnia jej wizerunek, z braku lepszego określenia, “zwykłej polskiej kobiety”, tę mieszankę siły i trwania na własnym miejscu, odwagi, hartu ducha i pewności siebie, oraz pokory, uległości i chowania się w cień. Co rusz błyszczy odwagą i hartem ducha, gdy na przykład wbrew zakazowi i mimo obstawy milicji, składa kwiaty pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców 1970; z drugiej strony jest uległa, choćby gdy to prałat Jankowski de facto wymusza na niej nazwanie dziecka Maria Wiktoria (w czasie stanu wojennego) czy Brygida (na cześć jego parafii). Autorka nie odżegnuje się od historycznego znaczenia tego, co przeżyła i widziała, ale daje do zrozumienia, że w ostatecznym rozrachunku rozumie, że ta Historia odebrała jej męża i szanse na zupełnie zwykłe życie.
Stratę Lecha Wałęsy (o którym mówi wyłącznie po nazwisku lub “mąż”) datuje na strajk sierpniowy w 1980 roku. Do tego chwili w tekście polityki prawie w ogóle nie ma, eksploduje ona wraz z wydarzeniami w stoczni, ukryta wcześniej pod desperackim wręcz opisywaniem zwyczajnego życia, które od normy odbiegało tylko dlatego, że męża Autorki co i rusz wyrzucano z pracy “za opozycję”. “Za opozycję” - do 1980 roku opis ten nie jest w żaden sposób pogłębiony. Po Sierpniu szczegółów jest więcej, ale mam wrażenie, że ich wyliczenie jest po prostu przedstawieniem tego, co sprawiło, że Danuta Wałęsa nie mogła po prostu spokojnie robić mężowi rano śniadania, po południu obiadu i poza tym zajmować się dziećmi. Kończy się w sumie dramatycznym stwierdzeniem, o pogodzeniu się z losem, z samotnością i zawodem, który sprawiło Autorce życie rodzinne, które było trudne nie tylko z powodu męża, ale też choćby rozwodów, którymi kończyły się małżeństwa jej dzieci. Można tylko wyobrazić sobie, jak opisałaby choćby śmierć syna Przemysława, sześć lat po publikacji “Marzeń i tajemnic”.
Danuta Wałęsa ma na tyle szerokie horyzonty i myślenie o świecie, że porusza w książce wątek, który moim zdaniem nie pojawia się w polskiej debacie publicznej zbyt często, czyli wpływ, jaki polityka ma na psychikę polityków i ich życie rodzinne. Już od 1980 w życiu Autorki pojawia się zawiść, zazdrość i zupełnie bezwstydne próby wykorzystania jej i jej rodziny przez obce osoby dla doraźnych korzyści. W czasie prezydentury nasila się to, przychodzą straszne listy, dzwonią wariaci i zawistnicy, padają groźby; nawet osoby niezwiązane bezpośrednio z polityką, jak siostra Autorki, cierpią, ponieważ ludzie z ich otoczenia zazdroszczą i nienawidzą, najczęściej z przyczyn fantazji, które sami sobie zbudowali o życiu Wałęsów. Nie lubię powoływania się na inne kraje, ale tutaj muszę: interesuję się polityką Zjednoczonego Królestwa i zawsze szokuje mnie, gdy w mediach brytyjskich o pracy polityków rozmawia się, bez typowej dla nas tabloidowej zawiści i stygmatyzacji, tylko jak o zwykłej pracy, w której na przykład jest do rozwiązania problem seksizmu czy takiego ułożenia obrad parlamentu, aby posłowie z małymi dziećmi mogli się nimi bez problemu zająć. Uważam, że dopóki nie spojrzymy na polityków jak na zwykłych ludzi, dopóty będziemy mieli z naszą polityką problem.
Nie mogę odpuścić sobie dwóch uwag technicznych. Pierwsza dotyczy metody, w jakiej “Marzenia i tajemnice” opracowano. Zupełnie jawnie i bez krępacji tekst zaprezentowany jest jako zapis mowy Danuty Wałęsy. W samej takiej metodzie pracy nie ma niczego złego, zastanawiam się jednak, czy nie lepiej byłoby poddać stenogram bardziej dogłębnej redakcji. Mowa ludzka siłą rzeczy pełna jest dygresji, zmian tematów, przeskoków po skojarzeniach - te jej cechy nie zawsze dobrze sprawdzają się w lekturze. Nie jest tak, że bardzo to przeszkadza (przeciwnie, “Marzenia i tajemnice” czyta się gładko i szybko), ale jednak trochę irytuje i sprawia wrażenie niechlujstwa i pracy na szybko. Wiem, że w oczach opracowującego wspomnienia Autorki Piotra Adamowicza choćby jej różne powiedzonka miały ją przybliżyć Czytelnikowi. W moim odczuciu zostało ich zbyt dużo w tekście, tak samo, jak niekonsekwencji narracyjnej. Można było to lepiej poukładać.
Po drugie, wspomniałem o Piotrze Adamowiczu, czyli współpracowniku Danuty Wałęsy przy tej książce. Gdy otworzyłem ją i zobaczyłem, że jestem w ryzyku zanieczyszczenia eksperymentu przez chwilę zastanawiałem się, czy jednak nie poczekać z lekturą do 2021 roku. Nie zrobiłem tego, bo eksperyment i tak jest zanieczyszczony, bo przecież czytam Autorki w “męskich” tłumaczeniach, wiele artykułów, które czytam w internecie również jest autorstwa mężczyzn. Uznałem więc, że skoro na okładce podpisana jest sama Danuta Wałęsa, to nie ma wielkiej szkody dla Roku Autorek.
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, 547 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Anne Applebaum „Za Żelazną kurtyną”
„Do końca 1948 roku wschodnioeuropejskie partie komunistyczne i ich sowieccy sojusznicy w demokracjach ludowych zdążyli wprowadzić ogromne zmiany. Wyeliminowali najgroźniejszych potencjalnych wrogów. Przejęli kontrolę nad instytucjami, które uważali za najcenniejsze. Stworzyli od zera służbę bezpieczeństwa (…) Jednak socjalistyczny raj wciąż pozostawał odległy.”
Książki takie jak ta rodzą się z zadania pytania o rzecz wydawałoby się oczywistą. Wiemy coś, znamy, nie mamy wątpliwości i nagle okazuje się, że może jednak nie? Oczywiste pytania też dobrze jest zadawać. Jak to się stało, że w po II wojnie światowej w Europie wschodniej władze przejęli komuniści? Wszyscy niby dobrze to wiemy, głębsze zastanowienie jednak ukaże jak powierzchowna jest to wiedza. No bo jak to możliwe, że tak jednak różnorodne państwa, o tak odmiennej historii, losach zarówno przed wojną jak i w jej trakcie, o zróżnicowanych gospodarkach, kulturach i geografiach dały się podporządkować jednemu ośrodkowi decyzyjnemu? Dzięki książce Applebaum po raz kolejny obserwuję, że gdziekolwiek nie zaczniemy szperać i szukać, choćby w najbardziej oczywistych elementach rzeczywistości, wszędzie znajdziemy warte opowiedzenia historie.
„Z zewnątrz – a niektórym także wewnątrz – pełnia stalinizmu wydawała się ustrojem politycznym, którego dążenie do kontroli totalnej może zakończyć się sukcesem”
Nie sądzę, żeby praca Applebaum zasługiwała na miano odkrywczej, w tym sensie, że nie są w niej przedstawione żadne nowe fakty. Autorka zestawia znane i opisane przebiegi zdarzeń, wzbogaca je refleksjami wyniesionymi z rozmów z żyjącymi jeszcze w czasie pisania uczestnikami powojennego dramatu i przedstawia swój wniosek, swoją odpowiedź na wyjściowe pytanie.
Co więc zdaniem Autorki pozwoliło na instalację reżimów ludowych demokracji w naszej części kontynentu?
Kolejne rozdziały „Za Żelazną Kurtyną” skupiają się na wybranych zagadnieniach życia i polityki Europy Wschodniej po upadku hitlerowskich Niemiec. Omawiając tematy takie jak przemysł, architekturę i urbanistykę, społeczeństwo obywatelskie czy wybory, Applebaum powoli stawia fundamenty dla końcowego wniosku: za tytułową kurtyną nikt tak naprawdę komunistów nie chciał, komunistyczne reżimy były mocno nienaturalne i dosłownie niedopasowane do obiektywnej rzeczywistości, miały jednak fundamentalne wsparcie ze strony ZSRR oraz Józefa Stalina, jak również pewne poparcie dla wybranych aspektów ich polityki.  Demoludy były z założenia złymi koncepcjami politycznymi (bo niestabilnymi), udało się jednak je narzucić i potem utrzymać dzięki bierności Zachodu oraz politycznej i militarnej sile Sowietów. O ile militarna siła jest zagadnieniem nie wymagającym komentarza, to warto zaznaczyć, że polityczna brała się w ujęciu Applebaum z atrakcyjności samej komunistycznej ideologii, ale też ze służalczości polityków takich jak Bierut, Ulbricht czy Rakosi – i cynizmu znacznie szerszej grupy, której członkowie może nie byli wiernymi wyznawcami, ale podobały im się różnorodne profity wynikające ze służby Moskwie. Wspomniana nienaturalność z kolei wynika z podstawowych tendencji stalinizmu, czyli skrajnej centralizacji, tłamszenia wszelkich, nawet niegroźnych oddolnych inicjatyw, kompletnej nieelastyczność polityki gospodarczej, wreszcie ze zbrodniczych metod urabiania kadr.
Obrana przez Applebaum metoda pozwala na systematyczny przegląd, spokojną analizę, która zapewne zdaniem Autorki miała nie pozostawić Czytelnikowi wątpliwości. Nie ukrywa ona własnych ideologicznych pozycji, które szczęśliwie zaznaczone są jasno, ale na tyle subtelnie, żeby nie były irytujące. Co do fundamentów nie ma żadnej dyskusji – komunizm był (jest) złem, wpływy zachodnie są dobre, człowiek, o ile podatny na wiele wpływów, fundamentalnie ma naturę, która pozwoli mu w jakiś, choćby tylko bierny, sposób sprzeciwić się dyktaturze.To po prostu nie mogło się udać, zdaniem Autorki, bo w jej oczach ludzie zawsze będą chcieli żyć inaczej, wolni w stylu zachodnim, a nie wschodnim.
„Władza w żadnym z tych krajów najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że jest niestabilna z definicji. Szły od kryzysu do kryzysu nie dlatego, że nie umiały dopracować strategii politycznych, tylko dlatego, że samo komunistyczne przedsięwzięcie było wadliwe. Starając się kontrolować wszystkie aspekty życia społecznego, władze zamieniały każdy z nich w potencjalną formę protestu”
Takie ustawienie tekstu pozwala Autorce na bardzo eleganckie i amerykańskie w swej istocie zakończenie, w którym gładko przeskakuje ona do wyjaśnienia przyczyn upadku państw komunistycznych. Happy end. Czytelnik bezrefleksyjny weźmie to i moim zdaniem szkody z lektury nie uświadczy. Czytelnik refleksyjny z kolei zastanowi się, na ile opisywane przez Applebaum mechanizmy są specyficzne jedynie dla komunizmu, czy może jednak jest tak, że treść ideologiczna reżimu jest mniej ważna niż same totalitarne zapędy i mechanizmy. Żeby to sprawdzić, będę musiał sięgnąć do jej publikowanej właśnie teraz książki „Twilight of Democracy”, traktującej o bardziej aktualnych wydarzeniach…
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018, 647 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Maria Dąbrowska “Noce i dnie”
Czytana od 2020-07-20 do 2020-08-14
“A moje dziewczynki, czy ja wiem, co z nich będzie? Cała nasza rodzina dziwaczeje, a może to w ogóle Polacy tak już schodzą na marne. Wszystko to licha warte i nic z tego wszystkiego nie będzie - zawyrokowała srogo, jakby mszcząc się za to, że przez chwilę żywiła co do swojej rodziny i co do Polski jakiekolwiek nadzieje”
Okazuje się, że rozmiar ma znaczenie. Czy to jest najdłuższa powieść, jaką przeczytałem? Tak mi się wydaje. Trudno tu mówić nawet o rozmachu, objętość “Nocy i dni” jest przytłaczająca, w trakcie lektury można zapomnieć, że istnieją jakiekolwiek inne książki i że historia Barbary i Bogumiła Niechciców kiedykolwiek się skończy. Nie będę ukrywać, że miałem momenty kryzysu. W każdej trudnej chwili podawałem sam sobie jeden argument: że takie dzieła w pełni można ocenić dopiero, niestety, po przebrnięciu przez całość. I dobrze się stało, że się nie poddałem, bo w tych pięciu tomach zaklęte jest naprawdę bardzo dużo ciekawych treści, od zupełnie banalnych jak dużo szczegółów o polskim życiu na przełomie XIX i XX wieku, po doniosłe, jak dramaty życiowe i polityczne. Te wątki doniosłe, które z czytelnikiem mogą zostać, właśnie dzięki długości powieści nabierają wagi i sensu. Zawarty na jednej stronie opis postaci z “Nocy i dni” mógłby merytorycznie być prawdziwy, nie miałby jednak szans podziałać na czytelnika z taką mocą. Nawet nużące fragmenty (tak jak katastrofalnie nudny wątek relacji Agnieszki z Marciniem) dokładają cegiełkę do tej życiowej pełni, do świata, który nie jest jak besteller Mroza, tylko jak kolejne pory roku przechodzące nad dworami Niechciców.
Trudno w to uwierzyć, ale jest w “Nocach i dniach” sens, który da się sprowadzić do jednego słowa: niezdecydowanie. Dąbrowska przedstawiła je na wielu płaszczyznach, w sposób, który mi sugeruje raczej nie złość na bohaterów, że nie zawsze potrafią żyć, ale coś bliżej współczucia do ogólnego stanu ludzkiej kondycji. Zdaniem Autorki życie jest trudne i pełne pytań, na które można dawać jedynie niepewne, przybliżone odpowiedzi. Z kim brać ślub? Gdzie mieszkać? Jak kształcić dzieci? Co robić dla utrzymania siebie i rodziny? Lojalność wobec zaborczych władz, czy polityka niepodległościowa? A jeśli niepodległościowa, to jaka - socjalistyczna? Niektóre z tych pytań uzyskują odpowiedzi, inne nie, świat jednak toczy się dalej i nic bieg zdarzeń nie robi sobie z wątpliwości. To jest tragiczny wniosek, bo wychodzi na to, że można być spokojnie zdecydowanym, pewnym siebie człowiekiem (jak Bogumił) i duszą rozedrganą, neurotyczną, nieszczęśliwą i miotającą się (jak Barbara), ale dla materialnego przebiegu życia niewiele z tego wynika. Praca przychodzi i odchodzi, pieniądze jakoś udaje się zgromadzić, niektóre inwestycje są udane, inne nieudane, bliscy są lub nie są oparciem… Jedyne wyjście, to wyrobienie w sobie przekonania, że własna stabilność i poczucie świata są jedynymi miarami, którym warto ufać. Nie ma już w świecie “Nocy i dni” morderczego uścisku religii, idea narodowa wprawdzie działa, ale nie jako probierz moralności, raczej jedna z wielu ideowych ofert. W mocy pozostają absurdalne z dzisiejszego punktu widzenia społeczne poglądy oraz rytuały - ale na nie oburzenie jest kompletnie bezsensowne, bo ogłoszenie arbitralności ram społecznych jest banalne i prawdziwe w dosłownie każdym czasie historii, również w naszym.  
“Bardzo pragnęła, żeby powziął decyzję, żeby ją sam dźwignął na swe barki, ale żeby to było w jej duchu i zgodnie co do joty nie z jego, ale z jej chęciami, Czekała na tę niemożliwość w przekonaniu, że jest ona rzeczą najłatwiejszą pod słońcem”
A wśród tych wątpliwości jest kilka wątków, które dla czytelnika z 2020 roku są zupełnie zrozumiałe. Mamy rodzinę gdzieś między chłopstwem a szlachtą, na dorobku, ale nie w biedzie, w wynajmowanych domach, z ciężką pracą jako jedyną nadzieją na przyszłe polepszenie losu. Mamy toczone przy kolacjach, nad stołami zastawionymi jedzeniem i alkoholami polityczne dyskusje, w których każdy chętnie bierze udział, ale nikt nawet nie udaje, że przewalające się gdzieś wydarzenia są czymkolwiek innym niż właśnie tylko paliwem do pijackich dyskusji.
Czy to jest pocieszające, czy dołujące, że pisząc w latach 30. o przełomie wieków Autorka stworzyła dzieło, w którym można odszukać tak wiele problemów życia w latach 20. XXI wieku? Na poziomie prywatnego życia zapewne jest to pocieszające i nadające pokory; z kolei na poziomie życia politycznego, polskiego...
Spółdzielna Wydawnicza “Czytelnik”, Warszawa 1979, 1681 stron
0 notes
rokautorek · 4 years
Text
Hanna Krall „Hipnoza”
Czytana od 2020-07-16 do 2020-07-18
“Mając siedemnaście lat, poszedłem do armii. Zostałem spadochroniarzem i walczyłem w wojnie sześciodniowej. Walczyłem w Jerozolimie. Mieliśmy przy sobie małe radia tranzystorowe, które nadawały komunikaty z frontu, Usłyszeliśmy głos: ‘Nasze wojska zdobywają wschodnią Jerozolimę, zbliżają się do Ściany Płaczu, walki trwają…’. To było o nas, to my zdobywaliśmy wschodnią Jerozolimę, ale dopiero usłyszawszy komunikat, pojęliśmy, co się dzieje: zdobywamy Jerozolimę, zbliżamy się do Ściany Płaczu. Wszyscy to zrozumieli jednocześnie i wszyscy w tej samej chwili zatrzymali się. Zsunęli z ramion plecaki, wyjęli tałesy, narzucili je na mundury i powiedzieli na głos: Szema israel, adonaj elohejnu adonaj ehad… (Słuchaj Izraelu, Pan, Bóg nasz, Pan jeden jest…). Po czym schowali tałesy, nałożyli plecaki i pobiegli dalej. Wojna trwała”
Bardzo trudno jest napisać taką książkę. Krótka i intensywna mieszanka historycznego i współczesnego reportażu, ukazująca krótko i treściwie wiele ludzkich historii, często skomplikowanych, jednocześnie mocno pozostająca w ogólnym temacie - o polskich Żydach, ich Zagładzie oraz jej echach wśród uratowanych i ich dzieci. Temat oczywiście jest monumentalny, najdłuższa nawet książka go nie wyczerpie, dlatego i za pomocą krótkiej można się nad nim zastanowić.
Taką książkę trudno też opisywać. Nie sądzę, żeby chodziło w tym tekście o stawianie definitywnych podsumowań czy wniosków. Ludzkie losy opisane przez Krall, prawdziwe czy nie, dla mnie są przypomnieniem o skali i prawdopodobnej niemożliwości rozwiązania zadania, które Zagłada postawiła jej ofiarom i świadkom. Żydzi i Polacy mieli trudne i skomplikowane relacje i przed II wojną. Jedyne co nam teraz „ułatwia” ich ułożenie, to, po prostu, brak Żydów. Zostaliśmy jedynie z kłopotem moralnym i intelektualnym; nie mamy już znanych choćby z dwudziestolecia wyzwań politycznych, społecznych czy gospodarczych. W Polin nie będzie już pogromów, bo nie ma już Żydów.
Najłatwiej jest mi stwierdzić, że Autorka proponuje zbiór scen, niektórych niezwykłych, tak nierzeczywistych, że muszą być prawdziwe, jak w cytacie, który przedstawiłem na początku tej notki. Nie dotyczy on bezpośrednio Zagłady; a jednak trochę dotyczy, przez umieszczenie go w relacjach z tego czasu i opowieściach tych, którzy przyszli bezpośrednio po ocalonych.
Bardzo ważne jest, że w tych scenach Krall wprowadza wiele subtelności i pokazuje nie tylko perspektywy żydowskie, ale też np. polskie. Nie usprawiedliwia ich, ale rozumie, na przykład gdy opowiada o współczesnych (w czasie pisania) mieszkańcach domu, w którym przed wojną mieszkał w odosobnieniu otoczony kultem cadyk. Z kolei o historii pogrzebu Berka Joselewicza chciałem napisać, że jest w niej dużo ciepła - zawahałem się, bo jednak ciepło nie do końca oddaje podejście Autorki. Czy to troska, czy opiekuńczy dystans, czy jeszcze coś innego… ? Wspomniałem wyżej, że trudno o tej książce pisać. Nawet, jeśli ma się pierwszy reportaż jako przewodnika, czyli historię pisania książki o wojennych losach pewnej Żydówki, która zechciała sprzedać swoje życie do Hollywood; moim zdaniem z rozdziału wynika, że ostatecznie, tak naprawdę, tych historii w pełni opowiedzieć się po prostu nie da.  Ale warto przeczytać to, co się da i po prostu o nich pamiętać, mieć w sobie, jako paliwo do myślenia i do wrażliwości na świat.
Wydawnictwa “Alfa”, Warszawa 1989, 150 stron
0 notes