Tumgik
Text
Pchła
Wychowałam się na wsi. Prawdziwej, praktycznie zabitej, jak to się mówi, deskami, miejscowości, gdzie jedynym sposobem na ucieczkę był tylko jeden autobus dziennie. Dokładnie szesnaście kilometrów dzieli ją od cywilizacji, stutysięcznego miasta. Dla dziecka wychowanego na wiosce była to nieznana metropolia, pełna niebezpieczeństw, ale i ciekawa. 
Jedną z takich niezwykle interesujących atrakcji była giełda. Co niedzielę teren miejskiego stadionu sportowego wypełniał się straganami z przedmiotami wszelkiej maści. Cudowne czasy sprzedaży bez zezwoleń i kas fiskalnych. Starocie obok poliestrowych majtek, słodycze, proszki z Niemiec, ubrania, meble. Moim ulubionym kątem na giełdzie był ten, gdzie handlowano zwierzętami. Mogłeś kupić tam labradora z rodowodem, przygarnąć krzywego kundelka, czy kociaka, który pazurkami haczył sweter.
Był 30 listopada 2003. Niedziela. Tego dnia zabraliśmy do domu burego szczeniaczka. Suczkę o brązowych, smutnych oczyskach. Chuchro trzęsące się jak galaretka, piszczące z tęsknoty za matką. Daliśmy jej na imię Pchełka. Czwórka mojego rodzeństwa, zupełnie podręcznikowo, straciła zapał do opieki nad zwierzęciem w ciągu kilku godzin. Poza mną.
Pamiętam pierwszą noc w towarzystwie Pchełki. Wymościłam jej karton starym ręcznikiem i postawiłam przy łóżku. Była, w przeciwieństwie do mnie, zupełnie niezainteresowana spaniem. Co zrobi jedenastolatka chcąc uspokoić skamlącego wniebogłosy szczeniaka? Złapie malca i włoży pod kołdrę, a ten szczęśliwie zaśnie przytulony do człowieka, wielkiego termosu.
Tak zostało. Spała ze mną, ku wielkiemu niezadowoleniu mamy i siostry A., z którą dzieliłam pokój. Gdy ja wstawałam do szkoły,  Pchełka wybiegała na zewnątrz. Wieczorem spowrotem wskakiwała pod moją kołdrę.
Minęła zima i wiosna. Nastało lato, a wraz z nim ciepłe noce.
 Pewnego wieczora Pchełka postanowiła zignorować moje wołanie z zaproszeniem do spania. Nie chciała przyjść. Wolała zostać na zewnątrz. Szok, niedowierzanie, płacz. Zareagowałam histerią jak matka, której dziecko wyfruwa z gniazda. Nie potrafiłam wyobrazić sobie spania bez tej małej istoty. Z pustką, niezagospodarowaną częścią materaca. Łkając zostawiłam jej na schodach ulubioną przytulankę i poszłam zasnąć w samotności. Do dziś nie wiadomo jak, tej nocy Pchełka wślizgnęła się do domu i położyła obok mnie. Zaczynam się śmiać, gdy przypominam sobie moje łzy szczęścia. Nie wróciła następnej nocy, ale już wtedy zaczynałam rozumieć, że woli zostać na zewnątrz. 
W swobodzie orać ogródek, kopać w norach polnych myszy, gonić za ptakami.
0 notes
Text
Szkocka krata
Co musi się stać, by dziecko poczuło nieopanowaną dumę? Jak dać mu te kilka nieocenionych minut chwały, bycia w centrum uwagi, największą gwiazdą w układzie słonecznym?
W moim życiu był taki moment.
Rozlega się dźwięk dzwonka do drzwi. Otwieram je i widzę listonosza z paczką w rękach. Czuję, jak zaskoczenie i wstyd malują mi wypieki na policzkach, bo doręczyciel oświadcza, że ma przesyłkę dla A.P. Do mnie? To naprawdę paczka dla mnie? Zaadresowana na moje imię i nazwisko? Zdumienie ustępuje miejsce podekscytowaniu i radości. Zamykam drzwi, pcham ciężki, brązowy karton zaklejony taśmą przez korytarz. Rzut okiem na dane nadawcy. To prezent od ojca chrzestnego.
W środku, poza mnóstwem słodyczy i zabawek znajduję sukienkę. Z białym kołnierzykiem, w czerwoną, szkocką kratę, z czarnymi lamówkami. Piękna! Duma wypełniająca płuca nie zdążyła jeszcze ujść, podbijając zachwyt.
Pamiętam dzień, w którym ubrałam nabytek po raz pierwszy do podstawówki. W kiecce w szkocką kratę i szkolnych kapciach czułam się jak najpiękniejsza dziewczynka w okolicy. Niewiarygodne, jak zwykła sukienczyna może wpłynąć na dziecko. Przywołałam właśnie do siebie wspomnienia z tamtego dnia. Głowa zachowała uczucie, jakie mnie wypełniało. Nie mogę powstrzymać się ze śmiechu.
W dniu, w którym bezpowrotnie pożegnałam się z szansą na dopięcie zamka, przybrawszy tu i ówdzie, mama wyszła z inicjatywą przekazania sukienki młodszej siostrze. Pamiętam to, jak zareagowałam. Płaczem, awanturą, alergią na sam myśl, że nie będę jej mieć. Chciałam trzymać w szafie na pamiątkę uczuć, jakie wzbudziła. Nie potrafię sobie przypomnieć, jak zniknęła z wieszaka. Chciałabym ją odnaleźć.
Mamo, gdzie jest moja kiecka w szkocką kratę?
0 notes
Text
Marcelinka
Rosjanka Fiodorowa Wasilijewa została wpisana do księgi rekordów Guinnessa jako kobieta, która urodziła najwięcej dzieci. Uwaga, nie spadnij z krzesła: każda z jej ciąż była mnoga i łącznie wydała na świat 69 osób.
Mogę stwierdzić że W., urodziwszy cztery córki i syna, nie miała zamiaru stanąć w szranki z Panią Fiodorową. Rodzice zakończyli działalność na piątce dzieci, prawie dwukrotnie zawyżając średnią dzietność z lat 90. Oczywiście, przyjęliby szóste dziecko z otwartymi rękoma. Pod warunkiem, że mieliby możliwość spłodzenia chłopca. Pięćdziesiąt procent szans, gwarantowanych w genowej ruletce nie dawało pewności na zwycięstwo w grze i odwagi, by rzucić rękawicę. O wiele bezpieczniej było pokryć zapotrzebowanie pociech na dodatkowe rodzeństwo lalkami. Jedna z nich stała się wręcz symbolem naszego dzieciństwa.
Niepozorny, nagi bobas, o niebieskich oczach, różowej buzi i pękatym brzuszku. Miał (pardon, miała, bo należała do płci pięknej) wpisane w papierach, że matką jest K., moja siostra. Lalka odziedziczyła imię po młodszej kuzynce, Marcelince. Plastikowa Marcysia jadła z nami obiady. Spała z K. w łóżku mimo tego, że posiadała własne, z mini poduszką i kołdrą. Była siostrą, powierniczką, towarzyszką, skarbem, który nie ma prawa się zagubić. Musisz mi wierzyć na słowo, że K. była i jest osobą ciężkiego charakteru. Tajemnicze zniknięcie Marcelinki wywołałoby chaos, tragedię, załamanie nerwowe nie tylko u dziecka, ale i rodziców, zmuszonych do oglądania córki w stanie czarnej rozpaczy.
Wiesz, K. jest już dorosłą kobietą. Zamieniła Marcelinkę na przyjaciółki z krwi i kości. Zadajesz sobie właśnie to samo pytanie, co ja? “Co się stało z lalką?” Z przykrością stwierdzam, że nie wiem. Odeszła do innej kilkulatki, by zająć jej czas i ułatwić rozwijanie wyobraźni? Miejmy tylko nadzieję, że dba ona o Marcelinkę tak samo, jak niegdyś K.  
0 notes
Text
Przypadek
W „Filozofii przypadku” Michała Hellera przeczytałam, że przypadek to zdarzenie o prawdopodobieństwie mniejszym niż jeden, jednocześnie większym niż zero. Dlatego zdarzenie, które nazywamy przypadkiem, zdarza się rzadko, ale jest możliwe.
Nazywam idealnym zbiegiem okoliczności i fatalnym przypadkiem moment, w którym głowa małego chłopca biegnącego przez korytarz spotka się z drzwiami od łazienki, nagle otworzonymi przez będącą w środku osobę. Wystarczyło, by chłopiec wystartował dwie sekundy później. Wystarczyło, by osoba korzystająca z toalety spuszczała wodę dwie sekundy dłużej. Jak to mówią, kto się nie bawi, nie pije szampana, a zarazem ma nudno w domu. Jako, że głowa ma małe szanse w sparingu z drzwiami, musiała się odklepać. Właścicielem owej głowy był Ł., mój jedyny brat. Pamiętam jego płacz, krew lejącą się z czoła. Mamę tamującą wysięk błękitnej krwi jedynego męskiego potomka, dziedzica rodu. Tatę pakującego duet do auta, by dowieźć Ł. do szpitala. 
Wiesz, mój brat przeżył, i całkiem nieźle się trzyma do dziś, a ja z perspektywy czasu spojrzałam na zaistniałą sytuację inaczej. Godzina bólu odkupiona odznaką Dzielnego Pacjenta i słodyczami? Brałabym. No i mógł pochwalić się imponującą blizną przed kolegami. Plus dziesięć punktów do zajebistości na placu zabaw. 
Nikt solidarnie z Ł. nie puścił farby, że bohaterskie rany odniósł w nierównej walce z łazienkowymi drzwiami.
0 notes
Text
Kawa
Przez dwadzieścia sześć lat mojego żywota nie widziałam mamy W. z kubkiem kawy w ręku. Nie pije, nie lubi, nie potrzebuje. Woli miętową herbatę. Za to tata J. kawę kochał.
Miał ulubioną. Taką tradycyjną. Z fusami. Nie znasz J. Musisz uwierzyć mi na słowo, że był to człowiek wielkiej ciekawości.
Jako, że W. specjalistką w dziedzinie kawy jest żadną, obowiązkiem J. w czasie zakupów był jej wybór. Ciekawość popychała go do wybrania kawowej nowości. Tej, która na opakowaniu miała nadrukowane dziwne słowa. Tej w promocji. Wątpliwości? Nie? No to hop, do koszyka.
Finał historii, mój drogi, dla rodziny jest już znany. Po powrocie J. uroczyście testował zakup i… żałował. Co teraz? Nie wyrzucił. Kupował paczkę ulubionej kawy i mieszał. Oh, ileż to razy potem narzekał, że to jednak „nie to”. Mimo tego, gdy mikstura się skończyła, J. odwiedzał w supermarkecie kawową alejkę, a historia zataczała koło.
Gdy na świeżym śniegu odnajdujesz ślady zająca, wiesz, że tam buszował. Zostawił trop. Tak było z J. i kawą. Wiedziałbyś, że ją pił. Po śladach.
W zlewie znajdujesz szklankę z fusami po kawie tak słodkiej, że na dnie osadza się twarda warstwa nierozpuszczonego cukru.
Odgięty obrus na stole odsłania drewno.
Na nim kawowe zacieki, odcisk po szklance. Zachowywał się jak Adaś Miauczyński z „Dnia Świra”: „Jeśli się nie rozleje, to znaczy, że było za mało nalane.”.
Łyżeczka ze śladami po fusach wbita w cukiernicę.
Otwarta puszka z kawą na kuchennym blacie, nieodłożona na półkę.
  J., nie potrafiłeś zacierać po sobie śladów.
0 notes
Text
Był sobie król, był sobie paź, i była też królewna. Żyli wśród róż, nie znali burz, Rzecz najzupełniej pewna. żyli wśród róż, nie znali burz, Rzecz najzupełniej pewna.
Tragiczny los, okrutna śmierć w udziale im przypadła. Króla zjadł kot, pazia zjadł pies, królewnę myszka zjadła. Króla zjadł kot, pazia zjadł pies, królewnę myszka zjadła.
Lecz żeby Ci, nie było żal, dziecino ma kochana. Z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana. Z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana.
Janina Porazińska
Jestem w biurze. Standard, klepię na klawiaturze ze słuchawkami w uszach. Kto by się spodziewał, że autoodtwarzacz YouTube’a sprawi mi psikusa. "Był sobie król” w aranżacji Marii Peszek rozproszył mnie. Mózg mówił mi, że nie znam tej melodii, a jednak okazała się dziwnie znajoma. Badacze dowodzą, że dziecko zapamiętuje dźwięki od czwartego miesiąca życia. To ty, W., mamo, zagnieździłaś ją nieświadomie w moim umyśle. Śpiewałaś mi tę kołysankę. Teraz ja, lat dwadzieścia sześć, śpiewam ją sobie pod nosem. 
0 notes