Tumgik
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
7.01.2021 |"W trakcie pracy mogę zemdleć, nie spać, tracić zdrowie, bo to jest ogromna walka". Jedna z najbardziej cenionych na świecie autorek picture booków tym razem o teatrze i getcie
Najpierw odkrył ją koreański rynek wydawniczy, w Polsce nikt jej nie chciał. Gdy w Korei osiągnęła status gwiazdy, powstał jej fanklub, witały ją czerwone dywany, czekały na nią olbrzymie kolejki, gdy podpisywała książki, w naszym kraju nikt o niej nie słyszał. Wszystkie światowe nagrody przyznano jej za książki, w które najpierw uwierzyły wydawnictwa koreańskie, a nie polskie. Na szczęście Polska już ją doceniła. Właśnie Iwona Chmielewska wydała w naszym kraju dwa tak różne picture booki, jak różnorodny jest jej talent: "Taki teatr" i "Mama zawsze wraca". – Bez Korei nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Gdyby nie ta ich wiara, pewnie w końcu zniechęciłabym się próbami, jakie podejmowałam tutaj, bo nic z nich nie wychodziło, a w każdym razie wychodziło niewiele. Pewnie już dawno robiłabym co innego – mówi dzisiaj ilustratorka Iwona Chmielewska, która należy do grona najwybitniejszych autorów książek obrazkowych na świecie, w których obraz odgrywa istotną rolę nośnika treści i narracji. Jej publikacje wydawane są również w Ameryce Łacińskiej, Chinach, na Tajwanie, w Japonii, Portugalii i Niemczech. W ubiegłym roku zdobyła Bologna Ragazzi Award – jury najważniejszych światowych targów książek dla dzieci i młodzieży już po raz trzeci doceniło toruńską pisarkę i ilustratorkę.
U nas gatunek picture booków nadal jest nie do końca oswojony. Może o tym świadczyć już sam fakt, że używamy angielskiej nazwy. Określenie "książka obrazkowa" nie do końca się przyjęło. – Sama posługuję się słowem picture book, ponieważ nie godzę się na kategorię "obrazek", która przypisana jest przede wszystkim do literatury dziecięcej. W ten sposób odbiera się dorosłym możliwość zainteresowania się taką książką i jej przeżycia nie tylko razem z dzieckiem, ale też samodzielnego – tłumaczy ilustratorka, która ma na koncie m.in. "Kołysankę dla babci", "Obie", "Pamiętnik Blumki", "Oczy" czy "Królestwo dziewczynki". I dodaje: – Picture booki to forma książki, w której i tekst, i obraz mogą właściwie funkcjonować osobno, ale dopiero, kiedy się je zestawi, następuje wybuch supernowej. W momencie spotkania nagle dzieje się coś fascynującego. Mówię tu także o spotkaniu z odbiorcą, bo to on jest najważniejszy. Dobre picture booki nie epatują popisem talentu autora, ale gościnnością, zaproszeniem do współtworzenia historii przez odbiorcę.
Takie właśnie są dwie najnowsze publikacje Chmielewskiej. Pierwsza to "Taki teatr": teatralny picture book zainspirowany 100-leciem polskiej sceny dramatycznej oraz historią Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. Aktor tego teatru, Paweł Kowalski, odpowiadał za słowo. Napisał poetycki tekst książki – o tajemnicach teatru i emocjach, które budzi. Za obraz odpowiadała Chmielewska, by pobudzić wyobraźnię i młodszych, i starszych. "Teatr ma swoją niewidzialną stronę. To tajemnicze postaci przemykające przez korytarze, magazyny pełne rekwizytów, ciemność tuż za kurtyną. W teatrze czas płynie inaczej. Przeszłość łączy się z teraźniejszością, a sztuka ze wspomnieniami z dzieciństwa. Jak w naszym życiu zaczyna się teatr?" – zastanawia się wydawca publikacji, która kosztuje 39 zł.
Zaś w drugiej książce z obrazami Chmielewskiej – "Mama zawsze wraca" (cena 50 zł) – tekst jest autorstwa znanej pisarki Agaty Tuszyńskiej. To poruszające wspomnienie Zosi Zajczyk ocalałej z Zagłady. Mama ukrywała ją w piwnicy w warszawskim getcie i stworzyła jej osobny, bajkowy niemal świat: z opowieści, gałganków, kawałka węgielka, którymi można było rysować po ścianach i podłodze kryjówki. Ta książka wygląda, jakby zrobiona była kilkadziesiąt lat temu. – Skąd są te wszystkie skrawki, kawałeczki, pożółkłe kartki? Ze starych książek, okładek, zeszytów, które bardzo lubię zbierać. Jest tam też stary album, już bez zdjęć. Zetlałe papiery mają niesamowicie szlachetny wygląd. Przetarły się, kolory spłowiały, to wszystko zdarzyło się nie przypadkiem i tego się nie osiągnie sztucznie, w komputerze. Oczywiście, można polać papier herbatą i też będzie wyglądał na stary, ale mnie interesują rzeczy, które są już "przeżyte", wiążą się z historią ludzi, którzy kiedyś z nich korzystali – ilustratorka w wywiadzie dla "Zwierciadła" tłumaczy, co pomogło jej uwiarygodnić tę książkę.
Zosię Tuszyńska poznała w Izraelu w połowie lat 90. Spotykała się wówczas z tymi, którzy przeżyli Zagładę, z dziećmi – wychowankami sierocińców, ulic, klasztorów. Historia, którą od niej usłyszała, była inna od wszystkich pozostałych. Zapadła jej w pamięć, jednak 20 lat czekała na to, by znaleźć język potrzebny do wydobycia jej na powierzchnię. Z pomocą przyszła Iwona Chmielewska. Kiedyś w muzeum POLIN pisarka wręczyła jej zapisaną przez siebie historię Zosi. Zależało jej na tym, by książka była ich wspólnym dziełem. – Początkowo odmówiła, obawiała się, że nie podoła, ostatecznie jednak przyjęła moją propozycję. Ilustracje Iwony są poruszającym uzupełnieniem historii, którą powierzyła mi Zosia – wspomina Tuszyńska.
Dlaczego ilustratorka odmawiała, by dopełnić ten wstrząsający i zachwycający tekst obrazami? – Ten tekst jest pełny: on niczego już nie wymaga. Jest napisany tak pięknym, wstrząsającym i wypełnionym do granic – bólu, radości, cierpienia i wszystkim, co ze sobą niesie – językiem, że uważałam, że nie mam prawa już nic od siebie dodawać – wyjaśniała w Polskim Radiu. Najpierw była bezradność i strach, nie umiała tego udźwignąć, ostatecznie pomogło jej zdjęcie ukochanej lalki Zuzi z Yad Vashem (jedyny wizualny ślad przyniesiony z tamtej piwnicy), a właściwie jej sukienka. – To mnie ośmieliło i uznałam, że kwiatki z sukienki Zuzi poprowadzą i mnie, i odbiorcę w sposób "lekki i znośny" przez coś niewyobrażalnego – tłumaczy.
"Mama zawsze wraca" to kolejny projekt, którego się podjęła, a który opowiada o Holokauście. Nie ucieka od bolesnych historii, mierzy się z nimi, także dlatego, że uważa się za wielką szczęściarę. – Tyle rzeczy mi się w życiu udaje, mam się czym dzielić. Mogę wziąć na siebie coś cięższego, wyrównywać te poziomy dobra i zła, szczęścia i nieszczęścia, wierzę w równowagę między nimi. Inna sprawa, że podczas pracy zazwyczaj jestem wyczerpana. Robienie takich książek jest dla mnie niebezpieczne. W trakcie pracy mogę zemdleć, nie spać, tracić zdrowie, bo to jest ogromna walka. Jestem trochę po innej stronie. Nie to, że jest ze mną utrudniony kontakt, ale cała jestem tą historią. A potem książka idzie w świat i nie jest już moja. Pojawia się wielka ulga, ale i smutek, że się już skończyło. Wielka pustka. Tym razem także pojawiła się wielka ulga, że jednak się udało. Zosia przeżyła dzięki miłości mamy, dzięki jej wszechmocy. Coś, co jest niby-niemożliwe, staje się możliwe – opowiada.
Czy jej książki nie mogłyby być weselsze, lżejsze, pogodniejsze? – często słyszy takie pytanie. Zawsze odpowiada, że nawet jakby się bardzo starała, nie umie ich robić. Czasem próbuje przekroczyć samą siebie i odpuścić, ale fizycznie nie potrafi. Nie ma w tym jakiejś wielkiej jej zasługi, po prostu tak jest. I dodaje: – Uważam, że jeśli się dostarcza dzieciom książek tylko pogodnych, to się je w pewnym sensie oszukuje i osłabia. Porównałabym to z zarazkami i z nabieraniem odporności. Dzieci, jeśli żyją w sztucznej rzeczywistości pozbawionej zagrożeń, nie nabierają odporności na ten świat.
Pod tym linkiem Agata Tuszyńska czyta książkę "Mama zawsze wraca": bit.ly/3bqdtgK.
1 note · View note
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
31.12.2020 |
Nasze życzenia na rok 2020... nie spełniły się. 
Ale spróbujmy jeszcze raz. Ten mijający rok przypomniał o kruchości i przemijaniu wszystkiego. Ten nadchodzący niech podaruje nam wolność: od pandemii, od cierpienia, od nietolerancji, od autorytarnej polityki.Żeby w 2021 już nie było tak, jak jest teraz! Niech Nowy Rok będzie dla Was i dla nas po prostu dobry!
Ilustracja: Eiko Ojala
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
29.12.2020 | "Gdyby ktoś poprosił mnie o zaprojektowanie papieru toaletowego, zrobiłbym to". Zmarł najstarszy żyjący projektant mody, a zarazem najdłużej pracujący w zawodzie
Sukienka bombka? Marynarka bez kołnierza? Wzory à la skóra krokodyla, sukienka o linii A, kolorowe rajstopy, geometryczne formy, filcowe kapelusze, moda unisex, stroje inspirowane kosmosem, lateks w modzie ulicznej? Tak, to wszystko dał modzie Pierre Cardin. I coś więcej: jako pierwszy w świecie mody był przede wszystkim biznesmenem, który zbił na nazwisku fortunę. Umieszczał swoje inicjały niemal na wszystkim: od ubrań po płytki ceramiczne. – Zawsze byłem dobry w robieniu pieniędzy – kwitował. Dziś rano zmarł w wieku 99 lat, a jego firma nie doczekała się dziedzica.
Projektant mody Pierre Cardin był wielkim innowatorem – jego pragnienie nowego i zaskakującego nigdy nie zostało zaspokojone. Zostanie zapamiętany ze swoich futurystycznych projektów: niektóre z nich inspirowane są erą kosmiczną, inne wręcz niemożliwe do noszenia. Ale przede wszystkim złamał wszystkie zasady tej branży – przez 70 lat kariery szedł pod prąd. – Ubrania wymyślam na życie, które jeszcze nie istnieje. To świat jutra – mawiał, mając na myśli futurystyczne projekty, które wstrząsnęły latami 60.
UCIECZKA
Urodził się 2 lipca 1922 roku w San Biagio di Callalta we Włoszech, niedaleko Wenecji, i był ostatnim z dziewięciorga dzieci (jego włoskie imię brzmiało Pietro Cardin, wymawiane jako "Cardeen"). Rodzice mieli już swoje lata, kiedy się urodził: mama Maria miała 46 lat, a ojciec Alessandro 58. Przed I wojną światową byli zamożnymi właścicielami ziemskimi, którzy posiadali winnice i wytwórnię lodów. – Wojna była traumatyczna i zaszkodziła biznesowi mojego ojca. Do tego na początku lat 20. przyszedł włoski faszyzm. Rodzice nie chcieli nas tam wychowywać i postanowili uciec. Gdy miałem 2 i pół roku, przeprowadziliśmy się do Francji – wspominał w wywiadzie dla "Wall Street Journal".
Gdy miał ok. 10 lat zaprzyjaźnił się z dziewczyną w swoim wieku, Janine, która mieszkała w pobliżu. Pewnego dnia narysował kolekcję sukienek dla jej lalek i uszył je z białego materiału. – Ojciec nie był zadowolony z mojej nowej pasji. Powiedział, że robienie sukienek nie jest zajęciem dla chłopców i zerwał z lalek te ubranka – wspomina, tłumacząc, że rodzice chcieli, aby został architektem. – Byłem bardzo wrażliwym dzieckiem i bardzo samotnym. Sporo czasu spędzałem na projektowaniu i rysowaniu. Poza modą kochałem architekturę i teatr, które pozwalają na sentymentalność. W modzie nie możesz tego zrobić – opowiadał "WSJ" o swoich początkach. Kiedy miał 16 lat, zamiast chodzić na tańce, uczęszczał na wieczorne zajęcia z księgowości. Następnie wyjechał do Vichy, gdzie został krawcem i praktykantem w Manby, męskim zakładzie krawieckim.
PRZEZNACZENIE
Był czerwiec 1940 roku. Tuż po niemieckiej inwazji na Francję. Miał 17 lat. Jechał rowerem do Paryża, żeby znaleźć pracę jako krawiec. Na niemieckim punkcie kontrolnym nazistowski żołnierz zatrzymał go, myśląc, że jego dokumenty są fałszywe. – Kazał mi wsiąść do czarnej ciężarówki. Siedziałem tam przez 24 godziny i płakałem. Bałem się śmierci. Następnego dnia mnie wypuścili. Po tym doświadczeniu miałem tylko jedną ambicję: odnieść sukces – zapewniał w ub.r.
Wstąpił do Czerwonego Krzyża w Vichy jako księgowy. Pewnego dnia, po wyzwoleniu Francji w 1944 roku, wróżka zapowiedziała mu, że odniesie wyjątkowy sukces: jego nazwisko będzie znane aż w Australii. Pomyślał, że zwariowała, ale zapytał ją, czy zna kogoś w Paryżu, gdzie miałby pracować. Podała mu imię. Chodziło o House of Paquin, który w tamtych czasach był czołowym francuskim domem mody. Krótko potem ktoś przedstawił go ważnej osobie i dostał w Paquin wymarzoną pracę jako krawiec. To zaczynało przypominać przeznaczenie...
W Paquin poznał legendarnego reżysera Jeana Cocteau, który w 1946 roku zaprosił go, by pomógł mu przy kostiumach do filmu "Piękna i bestia". Filmowiec, będąc pod wrażeniem, poznał go z Christianem Diorem. Rok później po namowach Monsieur Diora, przeniósł się do jego domu mody i został pierwszym pracownikiem, pomagając przy jego słynnym "New Looku" – hołdzie dla szykownej kobiecości. W ciągu pięciu lat Cardin był już na tyle znany, że mógł rozpocząć własną działalność. Dior pomógł mu otworzyć butik "Eve" przy rue Faubourg Saint-Honoré, a gdy zaprezentował pierwszą kolekcję, Monsieur przysłał mu 144 róże. Pokazana wtedy sukienka bombka z dnia na dzień stała się globalną sensacją. Na liście jego klientek znalazły się Rita Hayworth i Eva Peron.
REWOLUCJA
Paryska haute couture zawsze była ekskluzywna: jej arcykapłani uważali, że powinna być luksusowa, indywidualnie dopasowana do klienta i niesamowicie droga. Cardin złamał schemat. Wprowadził kolekcje ready-to-wear, oferując modę klasie średniej. Jego rówieśnicy projektanci byli przerażeni i wyrzucili go ze stowarzyszenia zawodowego. Dlaczego? W 1959 roku jako pierwszy projektant na świecie umieścił kolekcję ubrań gotowych do noszenia, dostępnych w różnych rozmiarach oraz ze swoimi inicjałami, w paryskim domu towarowym Printemps. Tym samym wywołał skandal w środowisku – francuscy twórcy haute couture, uznali to za wulgarne i wyrzucili go z prestiżowej organizacji związkowej Chambre Syndicale. Wkrótce jednak przyjęli go ponownie i widząc sukces poszli w jego ślady...
Jego stosunki z innymi bogami mody, jak Yves Saint Laurent, nigdy nie były łatwe. – Patrzyli na mnie z góry. Chętnie zapraszałbym ich na spotkania, ale oni nigdy nie zaprosiliby mnie z rewanżem. Kiedyś Saint Laurent powiedział nawet, że moja marka zniknie w ciągu roku, a ja cały czas jestem – mówił w ub.r. z ironią. Miał to gdzieś, bo od imprezowania z kolegami po fachu wolał robić modową rewolucję. I... jako pierwszy zajął się modą dla mężczyzn. W latach 50. panowie nosili tradycyjne garnitury, dzięki którym nawet jako młodzieńcy wyglądali jak swoi ojcowie. Cardin wyrzucił dwurzędowe marynarki i sztywne białe koszule, tworząc rewolucyjny wygląd nowej, postępowej generacji. Zniknęły nieporęczne szczegóły: kołnierzyki, klapy, kieszenie i mankiety. Spodnie były zwężane i luźno zwisały na biodrach. W jednej chwili młodzi mężczyźni mieli swoją własną tożsamość: eleganccy i w niczym nie przypominający ojców. Cardin otworzył męski butik o nazwie "Adam" i w 1960 roku zorganizował pierwszy pokaz mody męskiej. Moda dla mężczyzn była czymś tak nowym, że ​​musiał odwiedzać uczelnie w Paryżu, aby znaleźć studentów, którzy wcieliliby się w rolę modeli. Nawet Beatlesi szybko poznali się, że Cardin jest "jeden krok przed jutrem" i założyli na scenę jego garnitury bez kołnierzyka.
Na tym nie koniec rewolucji: zatrudnił wszystkie trojaczki w Paryżu, aby zaprezentować autorską kolekcję dla dzieci, kontynuował tworzenie kostiumów do filmu i telewizji, a potem zakochał się w kosmosie... Program kosmiczny Apollo 14 uznał za głęboko inspirujący. Zaczął używać nowych materiałów: winyl, srebrny materiał i duże zamki błyskawiczne. Formował kapelusze z plastiku, naśladując hełm astronauty, a jego sukienki miały rękawy okrążające ramiona, ozdobione motywami kół w hołdzie Księżycowi. – Co miało wpływ moje kolekcje kosmiczne? Zawsze inspirowały mnie kosmos, satelity, lasery. Byłem przekonany, że człowiek stanie kiedyś na Księżycu. Jako jedyny na świecie nosiłem w Houston kombinezon Alana Shepharda, kosmonauty, który stąpał po powierzchni Księżyca. Jestem jedynym, poza nim, który go nosił – wychwalał się.
Zaś jego kolekcja z 1964 roku była przełomowa z innego powodu. Włożył zarówno mężczyzn, jak i kobiety w tunikę i rajstopy, wyprzedzając wszystkie późniejsze trendy unisex. 
PODPIS
Jako indywidualista zarówno w marketingu, jak i projektowaniu, przez następne dwie dekady coraz bardziej angażował się w sprzedawanie licencji. Niczego już nie produkował sam, na podstawie umów czyniły to firmy i przedsiębiorstwa na całym świecie. Mówi się o 300–800 licencjach w 140 krajach. Zaczął umieszczać swoje logo na wszystkich projektach, co jest dziś standardem branżowym, ale wtedy było czymś rewolucyjnym. Jego marka stała się imperium, spełniły się przepowiednie wróżki. – Zrobiłem to wszystko – powiedział kiedyś "New York Timesowi". – Mam nawet własną wodę! Robię perfumy, sardynki. Dlaczego nie? Gdyby ktoś poprosił mnie o zrobienie papieru toaletowego, zrobiłbym to.
Swoim nazwiskiem sygnował nie tylko sukienki i garnitury, ale niemal każdy przedmiot potrzebny w życiu: krawaty, parasole, portfele ze skóry, tablety, długopisy, zegarki, perfumy, meble, dżemy, wodę mineralną, wino, cukier, sól, pieprz, ocet, szampana, wina, musztardę, kawior, płyty winylowe, płytki ceramiczne, a nawet fasolkę w puszce. Projektował wnętrza samochodów, jachtów i samolotów. Kupił restaurację Maxim’s w Paryżu, skupował też nieruchomości na całym świecie, w tym zamek należący kiedyś do markiza de Sade’a czy awangardowy dom w Cannes przypominający bąble. Stworzył festiwal sztuki lirycznej, otworzył muzeum we francuskim Saint-Ouen, został nawet Ambasadorem Dobrej Woli ONZ. – Jestem mecenasem, rzemieślnikiem, potentatem nieruchomości – wyliczał z dumą, z całą pewnością myśląc o sobie jak o bogatej, globalnej ikonie.
To biznesowe, a nie artystyczne podejście, pozwoliło mu na zbicie kapitału. Jego firma to w sumie 700 fabryk i prawie 200 tys. ludzi, a jej wartość sam jakiś czas temu wycenił na 1,5 mld euro. – Moja firma jest obecna na całym świecie, może z wyjątkiem Korei Północnej, ale gdybym chciał, mógłbym i tam otworzyć swój sklep – zapewniał nie bez satysfakcji. Uważał, że starannie wybrał produkty, które nosiły jego imię, ale w rzeczywistości rozwodnił markę. Były król haute-couture miał teraz swoje imię (czasami umieszczał "P.C." tak małe, jak tylko mógł) na ponad 550 produktach, także tych sprzedawanych w supermarketach. Sprowadził modę z Olimpu i podarował ją masom. Nigdy utratą prestiżu się nie przejmował, przeciwnie – cieszył się, że każdy ma dostęp do produktów z jego nazwiskiem. – Jako jedyny na świecie kreator mody jestem w 100 procentach właścicielem swojego nazwiska, nie obciążają mnie bowiem żadne kredyty bankowe. Jedynie papierosy Pierre Cardin nie należą do mnie. Są produkowane w Chinach i sprzedawane na świecie w milionach paczek, ale… ja nie palę – kwitował.
Nie tylko go podziwiano. "Podpis Pierre'a Cardina jest prawie tak powszechny, jak podpis amerykańskiego sekretarza skarbu i tak samo zdewaluowany, jak podpisane przez niego dolary" – "The Economist" zakpił w 1989 roku. Gdy w 2011 roku projektant próbował sprzedać firmę, chciał miliarda euro, chociaż prawdopodobnie była warta ułamek tego. Problem polegał na tym, że ani on, ani nikt inny nie miał pojęcia, ile zarabia: wszystko było tak zależne od licencji. Ostatecznie nigdy jej nie sprzedał.
PIENIĄDZE
Był pierwszym projektantem, który złamał chiński monopol Mao na uniformy. Projektował mundury dla armii chińskiej, kolejarzy, lotników i robotników. Zaprezentował jako pierwszy nowe kolekcje w Chinach, a także na moskiewskim Placu Czerwonym. Osobiście za swój największy sukces uważał jednak to, że w 1992 roku, jako jedyny krawiec, został wybrany do Akademii Sztuk Pięknych. – A także to, że dużo podróżuję. Do tej pory 47 razy okrążyłem kulę ziemską. W samych Chinach byłem prawie 30 razy. Odwiedzałem Fidela Castro, Nelsona Mandelę, papieża, królów i prezydentów. W Chinach pomylono mnie z prezydentem Francji – chwalił się kilka lat temu. 
Jednocześnie, choć był właścicielem wielu domów, żył bardzo skromnie. – Mam skromne potrzeby. Mieszkam w małym pokoju w czteropiętrowej kamienicy naprzeciwko Pałacu Elizejskiego, siedziby prezydenta Francji. To dobre życie. Jestem właścicielem wytwornych restauracji, ale sam lubię proste potrawy. Nie grywam w golfa ani pokera. Posiadam natomiast dużo zwierząt. Mam kolekcję tysiąca rybek, czterysta ptaków, trzynaście psów. Myślę, że to wynika z chęci posiadania. Wolę posiadać przedmioty niż pieniądze. Pieniądze nie są celem mojego życia. Nie lubię lokować pieniędzy w banku czy grać na giełdzie. Zastanawianie się, o ile giełda skoczyła lub spadła, to nie mój problem. Nie marzę o pieniądzach, ale o wynikach mojej pracy – zdradzał. – W dniu, w którym wyskoczyłem z tej niemieckiej ciężarówki, od tamtej pory biegam. Nawet teraz nigdy nie oglądam się za siebie.
Wiedział jednak, że ma krytyków oskarżających go o pogoń za pieniędzmi ze szkodą dla marki. Ale wskazywał na los innych znanych projektantów, którzy tworzyli dzieła wielkie, ale kończyli życie z niczym. – Codziennie pracuję nad swoimi projektami i kontroluję każdy cent – mawiał. I tak mężczyzna, który kiedyś był najmłodszym projektantem w Paryżu, stał się najstarszym, a zarazem najdłużej pracującym w zawodzie. Aż do dzisiejszego rana, gdy rodzina powiadomiła o jego śmierci w szpitalu w miejscowości Neuilly-sur-Seine pod Paryżem. Miał 99 lat. "Dzień wielkiego smutku dla całej naszej rodziny, Pierre Cardin już nie istnieje. Wielki projektant mody, jakim był, przetrwał stulecie, pozostawiając Francji i światu wyjątkowe dziedzictwo artystyczne w modzie, ale nie tylko" – napisali jego bliscy w oświadczeniu. A my przypominamy jedno z ostatnich zdań, jakie powiedział publicznie: – Nie chcę umrzeć bez grosza. Jeszcze 20 lat po mojej śmierci zobaczę, jak inni zbijają fortunę na moim imieniu.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
27.12.2020 | "Na początku nie wiedziałem, co zrobić z dziewczynami. Nie podobało mi się całe to piękno". Anton Corbijn chce, żebyśmy inaczej spojrzeli na jego zdjęcia
Anton Corbijn zasłynął na całym świecie dzięki portretom muzyków – przez 40 lat kariery przed jego obiektywem przeszła cała parada gwiazd rocka. – Moja praca zbyt często ograniczała się do zwykłej fotografii muzycznej, a ja zawsze mówiłem, że to fotografia portretowa w najszerszym tego słowa znaczeniu – deklaruje fotograf, który ukształtował publiczny wizerunek ikon muzyki, takich jak U2, Rolling Stones, Depeche Mode, Nick Cave czy Joy Division. Ponownie przekopał się więc przez archiwum, by rzucić światło na rolę mody w swojej twórczości. I tak powstał album "MOØDe".
Kwiecień 2011, Nowy Jork. Holenderski fotograf i reżyser teledysków Depeche Mode, Anton Corbijn, jest w drodze na sesję zdjęciową z Philipem Seymourem Hoffmanem dla magazynu "Vogue". Był zdenerwowany, ponieważ chciał poprosić aktora, by zagrał w jego nowym filmie. Szybko okazało się, że Hoffman miał niewielki apetyt na sesję. – "Philip, jak się masz? – zapytałem tak neutralnie, jak to tylko możliwe. Był wściekły na stylistkę. Ta z kolei, siedząc w drugim pokoju, twierdziła, że ​​Hoffman zachowuje się jak kretyn. Do tego podczas przymierzania okazało się, że ubrania były za małe. Sytuacja była zabawna: Hoffman w majtkach, a ja czekałem w pokoju i nikt nie odważył się wejść – 65-letni Corbijn wspomina dziś w rozmowie z holenderskim dziennikiem "De Volkskrant".
"A co z tym filmem?" – aktor zapytał nagle. Ku uciesze Corbijna przez 45 minut rozmawiali o scenariuszu. Kilka dni po sesji zgodził się zagrać w filmie. Okazało się, że to jego ostatnia główna rola. – Zdjęcie, które zrobiłem dla"Vogue'a", zastąpiła rzeczywistość: Hoffman opiera się o dwa znaki drogowe z napisem "w jedną stronę". Jego garnitur jest niechlujny, wygląda na zdezorientowanego. Trzy lata później, zanim film "A Most Wanted Man" miał premierę, zmarł z przedawkowania. Znaki drogowe okazały się swego rodzaju wskazówką – mówi fotograf, który ten czarno-biały portret zamieścił w swej nowej publikacji. "MOØDe" ma pokazać, jak odzież może odgrywać ważną rolę w fotografii. Album, który podzielony jest na cztery części, zawiera około 200 zdjęć, z których wiele opublikowano po raz pierwszy: to portrety modelek, projektantów mody (tj. Dries Van Noten, Donatella Versace, Virgil Abloh, Ann Demeulemeester, Jean Paul Gaultier i Alexander McQueen i innych), gwiazd filmu i muzyki, a także zdjęcia reklamowe wykonane na zlecenie domów mody.
Pomysł na "MOØDe" zrodził się dwa lata temu, kiedy Corbijn został poproszony o przygotowanie swojej retrospektywy w postaci wystawy i albumu o tym samym tytule – "1-2-3-4". Z tej okazji przeszukał całe archiwum. Zauważył, że ubrania odgrywają ważną rolę w jego twórczości. – Książka jest próbą umieszczenia mojej pracy w innym kontekście, aby ludzie spojrzeli na nią w nowy sposób – deklaruje. Choć na 240 stronach można znaleźć portrety gwiazd, np. Bjork, Bono, Clinta Eastwooda, Iggy'ego Popa, Becka, The Smashing Pumpkins, U2, The Killers, Depeche Mode, Bryana Ferry, Tiny Turner, Bee Gees czy królowej Belgii Beatrix, to wszystkie te zdjęcia mają związek z modą. – To, jak bohaterowie tych zdjęć wyglądają, jest przedłużeniem tego, co robią lub kim są. Olśniewają swoimi ubraniami: czasem zwyczajnymi, a czasem projektu sławnych kreatorów mody, jak Walter Van Beirendonck czy Olivier Theyskens – tłumaczy.
Dziś Corbijn zna świat mody, ale długo się go uczył. Jako dziecko we wsi Strijen w południowej Holandii, gdzie centralnym punktem był kościół, niewiele o nim wiedział. – W niedzielę wszyscy okoliczni rolnicy chodzili do kościoła ubrani na czarno. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety nosili kapelusze. Przez resztę tygodnia ważne było również, aby się nie wyróżniać. W wieku 9 lat zobaczyłem u fryzjera zdjęcie The Beatles: identyczne włosy, te same kurtki. Jakże różnili się od ludzi w naszej wiosce. To był pierwszy raz, kiedy ujrzałem świat, do którego chciałem należeć – wspomina w wywiadzie dla "De Volkskrant". I gdy w 1979 roku przeprowadził się do Londynu i zaczął robić zdjęcia Joy Division, próbował także przebić się do branży mody. Pierwsze zamówienie dostał dla japońskiego projektanta Koji Tatsuno. Ale po latach przyznaje, że wtedy, na początku lat 80. nie miał pojęcia, co zrobić z modą i modelkami. – Na początku nie wiedziałem, co zrobić z tymi dziewczynami. Nie podobało mi się całe to piękno. "Co mam teraz dodać? Czy te dziewczyny nie mają już wszystkiego?" – myślałem. Pstrykałem, co było, nie reżyserowałem ujęć. Odważyłem się zrobić zdjęcie, ale byłem zbyt nieśmiały, aby nagiąć sesję do własnych upodobań – nie kryje w rozmowie z flamandzkim dziennikiem "De Tijd". Aby zamaskować nieznajomość mody i niepewność, wymyślał sztuczki. Zaczął podchodzić do fotografii graficznie. Przyciemniał pokój i eksponował to, co chciał pokazać na zdjęciu za pomocą latarki. Na przykład na sesji z modelką Paige Hall dla "Harper's Bazaar" oświetlił tylko jej sukienkę: światło sprawiło, że sukienka wydaje się wyskakiwać. Przyznaje jednak, że w latach 70. i 80. na większości ujęć modelki nie wyglądały zbyt dobrze, dlatego pozbył się aspiracji w świecie mody. Myślał, że nie będzie w stanie opanować tego świata. Brakowało mu intensywności muzyki w ubraniach. Pomyślał też, że "świat mody nie będzie wystarczająco szorstki, z jego zamieszaniem, produkcjami na dużą skalę i aystentami oraz stylistami". – Martwiłem się, że zostanę zmanipulowany, a moje zdjęcia nie będą już wyglądać jak moje. To był mój mechanizm obronny. Okazało się to błędne – mówi dziś.
Krok po kroku Corbijn odkrywał tajniki branży. Dowiedział się choćby, że modelka "to ktoś, kto nosi ubrania, a te ubrania są najważniejsze". Udało mu się sportretować największe gwiazdy mody: od Kate Moss i Christy Turlington po Helenę Christensen i Naomi Campbell. Pracował dla kilku edycji "Vogue'a", fotografował największych kreatorów: od Giorgio Armaniego do Riccardo Tisci. Jednocześnie cały czas modę przeplatał z pracą dla branży muzycznej. Ma więc porównanie, jak mało kto z jego konkurentów. – Muzycy sami decydują, w co się ubierają i jaki wygląd chcą pokazać. Więc są w większości sobą. Aktorzy są najtrudniejsi, bo mają najmniej do powiedzenia: jeśli nie odgrywają roli, są zagubieni. Modelki są pomiędzy – ocenia.
Album "Anton Corbijn – MOØDE", Wydawnictwo Hannibal, 240 strony, cena 55 euro.
2 notes · View notes
libertyn-eu · 3 years
Video
vimeo
                                               24.12.2020 | 
Bądźcie sprytniejsi nie tylko od koronawirusa.Dobrych Świąt! 
Autor wideo: Ross Bollinger
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
23.12.2020 | Arystokratka spokrewniona z królową Elżbietą II, ikona stylu i jedna z najsłynniejszych modelek w historii zmarła kilka dni po swoich urodzinach. To samobójstwo?
Brytyjska supermodelka i ikona mody, która była ucieleśnieniem androgynizmu lat 90. zmarła nagle, zaledwie 5 dni po swoich urodzinach, które obchodziła 17 grudnia. Policja ogłosiła "brak podejrzanych okoliczności" związanych z jej śmiercią. Kilka miesiący wcześniej rozstała się ze swoim mężem po 21 latach małżeństwa. Świat mody nie kryje szoku z powodu nieoczekiwanego odejścia modelki. "Co za smutna, przerażająca wiadomość na zakończenie tego i tak szokującego roku" – oceniła projektanta mody, Stella McCartney.
Na razie nie są znane przyczyny śmierci. Szkocka policja wszczęła śledztwo w tej sprawie. – Funkcjonariusze zostali wezwani pod adres w szkockim Duns około godziny 11.30 we wtorek 22 grudnia po nagłej śmierci 50-letniej kobiety. Powiadomiono jej najbliższych krewnych. Nie ma żadnych podejrzanych okoliczności, a raport trafi do prokuratora – powiedział rzecznik szkockiej policji. Jej rodzice, Lady Emma Cavendish i Hon. Tobias William Tennant, nie podają przyczyny, oświadczyła tylko, że "Stella była wspaniałą kobietą i inspiracją dla nas wszystkich. Będzie nam jej bardzo brakowało". Brytyjskie media spekulują jednak, że Stella Tennant popełniła samobójstwo z powodu depresji po niedawnym rozstaniu z mężem.
Byli małżeństwem przez 21 lat. Francuz, David Lasnet, był początkującym fotografem z Paryża, a Stella u szczytu sławy, gdy się poznali. Był wtedy fotografem pomagającym w sesji zdjęciowej w Nowym Jorku, gdzie ona była modelką. Ślub odbył się w 1999 roku podczas ceremonii w małym kościele parafialnym w Oxnam, w Szkocji, która była rodzinnym miastem Stelli. Skromnemu Davidowi nie przeszkadzało arystokratyczne pochodzenie żony – jej dziadkowie, Andrew Cavendish i Deborah "Debo" Mitford, byli księciem i księżną Devonshire, spokrewnionymi z brytyjską królową Elżbietą II. Stella, która była też daleką kuzynką księżnej Diany, większość swojego dzieciństwa spędziła w Chatsworth w Derbyshire, jednym z najwspanialszych i najbardziej znanych domów w Anglii. Ale miała nie tylko dobre pochodzenie i niezłe wykształcenie )studiowała rzeźbę w Winchester School of Arts), ale i majątek: wśród cennych nieruchomości między innymi zamek, apartament w Nowym Jorku, oraz luksusowy dom i stajnie w Edynburgu.
Nie ośmielała go też jej sława, sama Stella zawsze lekko "nosiła" swoją sławę i pochodzenie rodzinne. Choć jej arystokratyczne dziedzictwo wystarczyłoby, aby rozpocząć jej karierę w modzie, ale to jej androgyniczny wygląd, 1,8 m wzrostu, ostre jak brzytwa rysy i aura swobodnego luzu zwróciły uwagę największych fotografów mody, takich jak Steven Meisel i Bruce Weber. W 1993 roku trafiła do świata wielkiej mody dzięki nieżyjącej już Isabelli Blow, która też była arystokratką, stylistką mody i odkrywczynią wielu talentów, w tym Alexandra McQueena. Nawet po tym, jak trafiła na okładkę włoskiego "Vogue'a", który otwierał drzwi do światowej kariery, nie była pewna, czy chce robić karierę w modelingu. – Nie wiedziałam, czy chcę być uprzedmiotowiona. Myślałam, że to duży, płytki świat i nie byłam pewna, czy podobało mi się to jak to wszystko wygląda – powiedziała "The Evening Standard" w 2016 roku. Ostatecznie dołączyła do świata mody, po latach przyznając, że ​​lata 90. to "świetny czas na rozpoczęcie pracy modelki".
Tennant natychmiast stała się symbolem ery grunge i nowej generacji modelek, które były ostre i niekonwencjonalnie piękne. Jej kolczyk w nosie, ciemny eyeliner, krótko przycięte włosy i androgynizm sprawiały, że różniła się tak bardzo od supermodelek, które ją poprzedzały. Przez następne dziesięciolecia udowodniła, że ​​jest kameleonem, pracując z najlepszymi fotografami XX i XXI wieku, w tym Paolo Roversi, Peterem Lindberghiem, Richardem Avedonem i Mario Testino, pracując z wieloma markami, jak np. Armani, Alexander McQueen, Burberry, Versace, Yves Saint Laurent, Helmut Lang, Valentino czy Hermès. "Stella była punktem zwrotnym w estetyce i języku mody: ze swoim eleganckim wdziękiem, talentem i inteligencją była czymś więcej niż tylko modelką. Reprezentowała wyjątkowe i ponadczasowe piękno wykraczające poza stereotypy" – powiedziała o niej niedawno Veronica Etro z domu mody Etro. Przez prawie trzy dekady kariery stała się jedną z największych modelek na świecie, będąc muzą największych fotografów i projektantów naszych czasów, zaszczyciła strony wszystkich najważniejszych magazynów, zajmując szczególne miejsce w historii wielu edycji "Vogue'a". Tym, co ją wyróżniało, była ponadczasowa elegancja. Riccardo Tisci z Burberry twierdzi, że "doskonale uosabiała brytyjski eklektyzm – elegancki i punkowy – a jej indywidualność była niepodrabialna". W podobnym tonie wyraża się o niej Alberta Ferretti: – Zawsze wyróżniało ją osobliwe piękno. To, co zawsze lubiłam w Stelli, to jej człowieczeństwo oraz fakt, że jej osobowość odbijała się w aparacie i na wybiegu, nadając ubraniom charakter i silne poczucie rzeczywistości. "Jest w dużej mierze uosobieniem brytyjskiego stylu, z chłopięcym wyglądem, eklektycznym gustem i niesamowitą umiejętnością dodawania chłodu we wszystko, co miała na sobie – mówi o niej redaktor naczelny brytyjskiego "Vogue'a", Edward Enninful.
Piero Piazzi, prezes agencji modelek Women Management Milan, wspomina ją przede wszystkim jako "inspirującą kobietę i fajną osobę". – Była jedną z najwspanialszych i najmilszych modelek, z którymi pracowałem od 35 lat. Zawsze była w dobrym humorze i punktualna. Zawsze pozostawaliśmy w kontakcie, przyjechała nawet na mój ślub – opowiada. – Na początku kariery wyglądała ekscentrycznie, a jej przekłuty nos, jej punkowy wizerunek wyprzedziły czasy. Chociaż była bardzo wszechstronna, jej chód nigdy się nie zmieniał, na wybiegu zawsze był bardzo mocny, niezależnie od marki, z którą pracowała – ocenia. Wszyscy pamiętają ją także jako "oddaną mamę, pełną elegancji i miłości".
Stella potrafiła wycofać się z modelingu, by poświęcać czas na wychowanie dzieci. Na początku kariery, gdy miała najwięcej zleceń w USA, wraz z mężem zamieszkała w Nowym Jorku, ale gdy urodziła się pierwsza córka rodzina przeniosła się do XVIII-wiecznego domu w południowo-wschodniej Szkocji. Tam w wiejskim krajobrazie mieszkali przez lata wraz z czwórką dzieci: Iris, Jasmine, Cecily i Marcelem. Stella zachowała swoje przywiązanie do mody: w 2016 roku wraz z przyjaciółką z dzieciństwa, hrabiną Isabellą Cawdor pracowała nad kolekcją damską dla Holland and Holland, marki będącej własnością domu mody Chanel, której znakiem rozpoznawczym są tradycyjne kaszmirowe dzianiny i tweedy, produkowane w Szkocji. Była aktywistką promującą ochronę przyrody i mniejszą konsumpcję, angażowała się zwłaszcza w problemy związane z wpływem fast fashion na środowisko. – Zmiana przyzwyczajeń zajmie nam dużo czasu, ale to oczywiście krok we właściwym kierunku – powiedziała "The Guardian" w zeszłym roku. Wyznała wtedy, że ponownie używa ubrań, które ma od lat 90. i kupuje tylko około pięciu nowych rzeczy rocznie. Jej mąż, David, nigdy już nie wrócił do świata mody. 11 lat temu zmienił nawet zawód – skończył British School of Osteopathy i zaczął pracować jako osteopata w Edynburgu, specjalizując się w przewlekłych chorobach dzieci i niemowląt. Uchodzili za szczęśliwą rodzinę i zakochane małżeństwo. Lasnet powiedział kiedyś w wywiadzie: "Nie ma nic lepszego niż wspólne starzenie się. I bardzo łatwo jest coś zniszczyć". Jednak w sierpniu ogłosili, że rozstali się na początku tego roku, po 21 latach małżeństwa. Stella podobno nigdy się z tym nie pogodziła.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
22.12.2020 | Możesz założyć na siebie czyjąś twarz. To nie przerażająca wizja, to się już dzieje
Japończyk tworzy hiperrealistyczne repliki ludzkich twarzy, które zapewnią Ci wygląd kogokolwiek zechcesz. Najpierw skopiował własną twarz, a potem wybrał inne spośród ponad 100 aplikacji fotograficznych i za prawo do ich używania zapłacił ludziom 40 tys. jenów (1400 zł). Teraz chce je sprzedawać w sklepie.
Niemal rok po wybuchu epidemii artysta z Tokio, Shuhei Okawara, wymyślił nowe podejście do tematu kamuflażu twarzy – hiperrealistyczne maski z trójwymiarowymi rysami nieznajomych. – Sklepy z maskami w Wenecji raczej nie sprzedają czy kupują twarzy. Ale jest to coś, co może wydarzyć się w świecie fantazji. Pomyślałem, że fajnie byłoby to zrobić – 30-letni Okawara wyjaśnił w rozmowie z agencją Reuters. Najpierw zaczął od skopiowania własnych rysów i wydrukował je na drukarce 3D, a powstała w ten sposób maska wyglądała niemal jak jego żywa buzia. Krótko potem, w październiku, rozszerzył projekt – spośród ponad 100 kandydatów, którzy przesłali mu swoje zdjęcia, wybrał te twarze, które mają największe szanse na popularność. A za sprzedanie praw do ich używania na maskach zapłacił im 40 tys. jenów (1400 zł). Twarze są prawdziwe i pochodzą od anonimowych dorosłych Japończyków, którzy sami zabiegali o to, by ich podobizny były na sprzedaż. Artysta obiecał, że zapłaci tantiemy każdemu, którego oblicze okaże się najpopularniejsze.
Ta trójwymiarowa replika twarzy innej osoby choć ma dziurki na nos, nie ochronią przed koronawirusem. Pozwala natomiast kompletnie zmienić nasz wygląd i przywdziać tożsamość kogoś innego. Okawara nie spodziewał się, że jego innowacyjne przedsięwzięcie spotka się z tak dużym zainteresowaniem. Projekt powstał jako dzieło sztuki, a przeradza się w produkt użytkowy. Za kilka tygodni trafi do oficjalnej sprzedaży – w tokijskim sklepie Kamenya Omote, który słynie z akcesoriów na imprezy i przedstawienia teatralne. Mają kosztować blisko 100 tys. jenów, czyli 3,5 tys. zł. – Wstępne zapytania sugerują, że popyt na maski będzie duży – cieszy się autor.
Kamuflaż na razie jest ograniczony jedynie do wizerunku Azjatów, ale artysta zapowiedział, że z czasem poszerzy asortyment o nowe twarze o Europejczyków i ludzi z innych kontynentów. Chętnych, by je sprzedać, nie brakuje. Tymczasem światowe media przestrzegają, że tak realistyczne maski mogą rodzić problemy związane z bezpieczeństwem i oszukiwaniem systemów nadzoru. Stąd już także tylko krok do podszywania się pod inne osoby.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
18.12.2020 | "Musimy ją kochać bardziej niż cena złota czy wartość kamieni, ponieważ jej prawdziwą wartością jest artyzm". Czy biżuteria może być sztuką?
Cartier, Boucheron, Bulgari, Chopard i Van Cleef & Arpels – to oni tworzą najdroższą i najsłynniejszą biżuterię w historii. Ale do tego świata luksusu i artyzmu dołączają też nowe nazwiska z projektami mniej klasycznymi, jak np. Zaha Hadid, Solange Azagury czy Monique Péan. Album "Coveted: Art and Innovation in High Jewelry" pokazuje te, które są nie tylko pożądanymi przedmiotami o wyjątkowej wartości. – Moja książka zasadniczo stawia pytanie: czy biżuteria może być sztuką? – mówi autorka.
Brytyjska dziennikarka Melanie Grant, która na co dzień pisze dla magazynu "The Economist", zbiera biżuterię od około trzydziestu lat. Zaczynała na pchlim targu jako nastolatka, po dwudziestce pokochała antyczne srebro, a potem w wieku trzydziestu lat zawładnęła nią kolorowa biżuteria, teraz – po czterdziestce – uwielbia modernistyczne, współczesne wzornictwo. – To zabójcze hobby, ponieważ mój gust jest tak szeroki. Lubię prostotę, ale także drogie kamienie, na które nigdy nie mogłam sobie pozwolić. Samo zobaczenie fenomenalnej bransoletki Van Cleef & Arpels lub diamentowych klipsów Viren Bhagat sprawia, że ​​szybciej płynie mi krew w żyłach. I dlatego znalazłam dobrą pracę, aby nakarmić to moje uzależnienie – śmieje się.
Wraz z wiekiem lubi większą biżuterię, bo nabrała pewności siebie, zna już swój gust i "nie musi już przepraszać za swój styl". Podoba jej się też fakt, że biżuteria jest przystępna i ogólnie dostępna – każdy znajdzie coś dla siebie bez względu na budżet. – Dziś klejnoty reprezentują cud wyobraźni na wszystkich frontach – ocenia. Jej wiedza jest dziś tak rozległa, że potrafi wybrać najlepsze projekty z różnych epok, interesująco przedstawić rzadki świat tzw. wysokiej biżuterii, wyjaśniając historyczne i artystyczne znaczenie niektórych z najbardziej innowacyjnych dzieł świata. I rozgrzać zainteresowanie. Co zrobiła w swojej nowej książce "Coveted: Art and Innovation in High Jewelry" (wydawnictwo Phaidon, cen 85 dol.).
208-stronicowa publikacja przedstawia ponad 75 czołowych światowych artystów i marek biżuteryjnych, tj. Boucheron, Bulgari, Cartier, Chopard, Chaumet, Cindy Chao, Hemmerle, James de Givenchy, Van Cleef & Arpels, Victoire de Castellane i Wallace Chan. Autorka omawia ich koncepcyjne podejście, materiały, jakość projektu i wykonania, ujawniając, co sprawia, że ​to właśnie te są nie tylko pożądanymi przedmiotami o wyjątkowej wartości, ale także dziełami sztuki. Książka jest podzielona na pięć rozdziałów: modernizm; wymiana kulturowa między Wschodem a Zachodem i jej wpływ na wzornictwo; ewolucja i znaczenie innowacyjnych materiałów; świat przyrody jako inspiracja; oraz rosnąca pozycja kobiet jako projektantów i konsumentów. Całość ilustruje około 190 kolorowych zdjęć, które ujawniają ewolucję biżuterii i coraz większy związek ze światem sztuki. 
Kiedy około siedem lat temu Grant zaczęła pisać o biżuterii dla "The Economist", była zaskoczona tym, że wyroby jubilerskie wciąż nie trafiły do przestrzeni świata sztuki, nie ma ich na wystawach, w galeriach sztuki i muzeach. – Nie mówię o pięknej biżuterii, którą kupujemy u jubilerów, ale o jedynej w swoim rodzaju tzw. wysokiej biżuterii, wymyślonej i tworzonej przez najwyższej klasy rzemieślników na przestrzeni lat. Nie mogłam zrozumieć: dlaczego obraz lub rzeźba znajdował się na szczycie świata sztuki, a klejnot marniał w dole? – opowiada. A przecież – jej zdaniem – najwyższej klasy biżuteria można podziwiać tak samo, jak podziwiamy inną sztukę.
Czy jest taki okres w historii, w którym powstały najlepsze jubilerskie skarby? – Powiedziałabym, że to nie epoka, ale niektórzy projektanci nadali projektom wartość, poprzez swoją  radykalną kreatywność. Suzanne Belperron w latach 30. i 40., Jean Schlumberger dla Tiffany w latach 50., Andrew Grima w latach 60. i 70. oraz Joel Arthur Rosenthal w latach 80. i 90. Dziś mamy indywidualistów, takich jak Ilgiz Fazulzyanov, Claire Choisne z Boucheron i James de Givenchy z Taffin. Każda epoka oferuje nam coś innego i dlatego uważam, że miarą wspaniałego projektu jest to, iż jest ponadczasowy, ale reprezentuje historię w tamtym momencie – ocenia Grant. Dlatego do swojej książki wybrała różnorodne projekty: od tradycyjnych marek Fabergé i Cartier i ich związków z secesją i Art Deco, po współpracę Salvadora Dalí z Verdurą, a także skandynawską markę Georg Jensen, która stworzyła rzeźbiarskie bransolety i pierścionki z Zahą Hadid. Grant pokazuje innowacyjne połączenia metali szlachetnych i kamieni z zaawansowanymi technologicznie materiałami przemysłowymi, takimi jak tytan i włókno węglowe, preferowane przez kilku współczesnych jubilerów, np. przez Fabio Saliniego i Michelle Ong. – Kiedy Wallace Chan stworzył porcelanę pięć razy mocniejszą niż stal, a Hemmerle w swoim projekcie zamienił złoto na żelazo, byliśmy świadkami nowego rodzaju szlachetności. Z drugiej strony, promocja znaczenia lub biżuterii konceptualnej jest dziś kluczem do innowacji i to tutaj jubilerzy mogą uczyć się od znakomitych artystów – zapewnia.
Pomimo innowacji w świecie błyskotek, historyczne style i projekty "wysokiej biżuterii" (czyli bransoletki, naszyjniki, tiary i broszki), są nadal popularne. Na przykład Cartier ma naszyjnik Tutti Frutti zaprojektowany po raz pierwszy w 1936 roku, który ma rzeźbione szmaragdy, rubiny i szafiry, które przypominają gotowane słodycze i na który wciąż jest zapotrzebowanie. Największą różnicą jest teraz oczywiście to, że tego typu biżuteria nie jest już zarezerwowana tylko dla arystokracji i bogatych przemysłowców XX wieku; dziś kupują ją milionerzy ze świata nowych technologii i nowe, młodsze elity, którym mniej przeszkadza tradycja, więc projekty są mniej konserwatywne. Kobiety również kupują dla siebie w większej liczbie niż kiedykolwiek wcześniej. Kolekcjonerzy w ogóle są teraz coraz bardziej zainteresowani "wysoką biżuterią", jak i dziełami sztuki, częściowo zachęcani przez domy aukcyjne, które traktują biżuterię bardziej poważnie, ale także dlatego, że klejnoty wyrażają status ekonomiczny, społeczny lub artystyczny.
Grant do "Coveted: Art and Innovation in High Jewelry" wybrała te projekty, które podniosły biżuterię do rangi sztuki. – Chciałam, aby "wysoka biżuteria" cieszyła się większym szacunkiem. Ze względu na jej piękno często nie traktujemy jej poważnie, a powinniśmy. To sztuka na pewnym poziomie i mam misję, aby ją jako taką propagować. Musimy ją kochać bardziej niż cena złota czy wartość kamieni, ponieważ jej prawdziwą wartością jest artyzm. Mam nadzieję, że uda nam się odłożyć na bok naszą obsesję na punkcie pieniędzy i zobaczyć w biżuterii prawdziwą sztukę – podsumowuje.
4 notes · View notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
17.12.2020 | Dom z kontenerów w kształcie gwiazdy. Został sprzedany za 3,5 mln dol., choć jeszcze go nie zbudowano
Producent filmowy i jego żona, którzy mieszkają w Los Angeles, przyjechali z przyjaciółmi na wycieczkę do Parku Narodowego Joshua Tree w Kalifornii. Nagle pośrodku tej skalistej pustyni jeden z przyjaciół powiedział: "Wiesz co, tu będzie wyglądać świetnie". I pokazał dom z kontenerów na zdjęciu w swoim laptopie, które znalazł w internecie. Był to projekt architekta Jamesa Whitakera. Trzy lata później kontenerowiec w kształcie gwiazdy został sprzedany za 3,5 miliona dolarów, przed rozpoczęciem budowy w przyszłym roku.
– Zdjęcie przedstawiało biuro, które zaprojektowałem wiele lat temu, ale ostatecznie nie zostało zbudowane: Hechingen Studio. Byłem przekonany, że pomysł nigdy nie wyjdzie poza fazę konceptu – wspomina brytyjski architekt James Whitaker, który prowadzi pracownię  architektoniczną w Londynie. Trzy lata temu niespodziewanie odezwał się do niego znany producent z Hollywood z propozycją realizacji projektu. To Chris Hanley, który stoi za filmami takimi jak m.in. "American Psycho" z Christianem Balem. Krótko potem spotkali się w stolicy Wielkiej Brytanii i dobili targu. Efekt? Biuro z kontenerów, które miało powstać w Niemczech, miało stać się domem wakacyjnym w Kalifornii. 
Filmowiec zlecił Whitakerowi zaprojektowanie domu w oparciu o jego koncepcyjną propozycję, ale rezydencja 0 Wagon Wheel Road – nazwana tak od swojej lokalizacji w odległości ok. 2 km od wejścia do Parku Narodowego Joshua Tree w Kalifornii – nigdy nie została zbudowana. Hanley ostatecznie zdecydował się na inny projekt na pobliskiej działce – Invisible House, długi dom o konstrukcji stalowej, pokryty lustrzanym, hartowanym szkłem, typowym dla drapaczy chmur.
Ale architekt z Londynu, który współpracuje z dostawcą morskich kontenerów, nie poddał się. – Obecnie współpracujemy z Giant Containers z siedzibą w Toronto. Wykonają metalową część budowy i jeśli wszystko będzie w porządku, dom będzie gotów w połowie przyszłego roku – zapowiada. Konstrukcja stanie na 36-hektarowym terenie pustyni w pobliżu rezerwatu przyrody w Joshua Tree, około trzy godziny drogi od LA. W całości będzie złożona z transportowych kontenerów pomalowanych na biało. Nie bez przyczyny: ten kolor odbija promienie słoneczne i reguluje temperaturę. Pojemniki mają wyglądać jak gwiazdy rozłożone we wszystkich kierunkach. Każdy z nich będzie stanowił osobną część, w której nacisk zostanie położony na zapewnienie jak najlepszych widoków, a dzięki dobremu poznaniu topografii terenu, prywatne części domu będą znajdowały się w mniej wyeksponowanych miejscach – dając ochronę przed słońcem i gwarantując intymność.
Teraz dom nazywa się Starburst House, ze względu na niekonwencjonalną sylwetkę. Obecnie jest to tylko zestaw renderów, który obejmuje plany pięter (zobaczcie wideo: bit.ly/3reNwXl) i pokazuje, że na powierzchni ponad 200 m² znajdzie się przestronny salon, kuchnia, jadalnia i trzy sypialnie. Całość będzie pozbawiona drzwi, dzięki czemu przyszli właściciele będą mogli zajrzeć do każdego pokoju z głównej przestrzeni, która umieszczona ma być centralnie. Wnętrzom zostanie nadany minimalistyczny styl, co sugerują białe ściany, betonowe podłogi i proste nowoczesne meble projektu znanego designera Rona Arada, u którego w Londynie Whitaker kiedyś pracował. Budowla usytuowana będzie na pochyłym terenie, dlatego stanie na betonowych wspornikach, które gwarantują stabilność i ochronę przed wodą, która gromadzi się na pustyni podczas obfitych deszczów.
– A z okien niesamowite widoki: formacje skalne, prywatna góra, basen i setki drzew, a do tego piękno pustynnego krajobrazu Joshua Tree – reklamuje autor projektu. Ponadto, każdy z 12 kontenerów będzie zasilany energią słoneczną, pochodzącą z paneli umieszczonych na dachu pobliskiego garażu. To one będą też zasilać wannę z hydromasażem, której zażyczył sobie klient. – Dodałem więc do projektu przestrzeń na świeżym powietrzu, stworzoną tak, aby mieć pewność zachowania prywatności i ochrony przed wiatrami pustynnymi – opowiada architekt, który sprzedał tę futurystyczną ideę, zanim ją zrealizował. Starburst House kupiła niemiecka firma Engel & Völkers, która w ofercie ma biura franczyzowe w 38 krajach. – Ta wielomilionowa transakcja wynika z ogromnego zainteresowania domem od czasu jego pierwszej prezentacji. Zapytania od różnych brandów, które chciały tam rozpocząć światowe trasy koncertowe i marki modowe, które chciały tam robić pokazy, były oszałamiające, więc miejmy nadzieję, że rok 2021 będzie rokiem, w którym to wszystko się wydarzy – podsumowuje Whitaker.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
16.12.2020 | Sophia Loren zagra u polskiego reżysera. "Historia zacznie się w polskim cyrku, a zakończy we włoskiej rzeźni". Czy dołączy do kultowych ról gwiazdy?
Najpierw Sophia Loren powróciła przed kamerę w pierwszym pełnometrażowym filmie od dekady, który reżyserował jej syn. Rok od tamtej roli znów kinu mówi "tak" – zagra w "Baltazarze", najnowszym filmie Jerzego Skolimowskiego. Będzie to interpretacja jednego z ulubionych filmów polskiego reżysera, kultowego "Na los szczęścia, Baltazarze" z 1966 roku.
Zagrała w ponad 80 filmach. Zdobyła Oscara (jako pierwsza w historii aktorka za rolę filmie nieanglojęzycznym). Otrzymała też Złotego Niedźwiedzia, Złoty Glob, Złotego Lwa i Césara. Znalazła się na liście największych aktorek wszech czasów. Jej sława trwa już ponad 60 lat. – Nigdy nie myślałam, że osiągnę tak dużo. Wcale nie przez skromność. Tylko kiedy czymś zajmujesz się tak, jak ja byłam aktorką, z pasją i radością, robisz to głównie dla siebie. Nie dla innych. Cieszysz się tym, co potrafisz – mówiła przed laty. 
I choć ostatni film, w którym zagrała to "Nine - Dziewięć" Roba Marshalla z 2009 roku, przez te 10 lat pytana, czy skończyła już przygodę z filmem, niezmiennie zaprzeczała. – Absolutnie nie. Póki są siły, jest nadzieja na dobre role. Każda nowa chwila w życiu to wielka zdobycz dzięki temu, że w ogóle jeszcze się żyje. Pewnie, że kiedy jesteś młodą aktorką, propozycji jest dużo. Z biegiem lat coraz trudniej o odpowiednie role. A chciałabym robić już tylko rzeczy wyjątkowe – odpowiadała. Taką rolą, która skusiła ją na powrót po tak długim czasie, była Madame Rosa, była prostytutka ocalała z Holocaustu, która opiekuje się 12-letnim senegalskim imigrantem. Film "Życie przed sobą" w ub.r. wyreżyserował syn gwiazdy, Edoardo Ponti. Od listopada możemy go obejrzeć na Netflixie.
Teraz na powrót przed kamerę namówił ją Jerzy Skolimowski, który tak jest zafascynowany jednym z arcydzieł francuskiej kinematografii "Na los szczęścia, Baltazarze" Roberta Bressona, że postanowił nakręcić współczesną wersję. Ten dramat z 1966 roku opowiada równolegle rozgrywające się historie dwojga istnień: osiołka Baltazara oraz Marie – dziewczyny, dla której został niegdyś kupiony. – Jedyny film, który mnie naprawdę wzruszył, to "Na los szczęścia, Baltazarze". W kinie rzadko się wzruszam. To dla mnie trudna sprawa, bo wiem, że to grane, reżyserowane. Ale kiedy widzę na ekranie zwierzę, które cierpi, to muszę mu wierzyć – 82-letni reżyser mówił dwa lata temu "Gazecie Wyborczej". Jego film będzie nosił tytuł "Baltazar", a scenariusz Skolimowski napisał razem z Ewą Piaskowską, partnerką w życiu i pracy (razem produkowali kilka ostatnich filmów reżysera). "Scenariusz wyróżnia się oryginalną szkatułkową formą i alegorycznym ujęciem tematu" – tak można przeczytać w oficjalnych materiałach na temat filmu. "Historia Baltazara ma się rozpocząć w polskim cyrku, a zakończyć we włoskiej rzeźni. To gorzka, ale też pełna ciepłego humanizmu parafraza »filmu drogi«. To panoptikum ludzkich zachowań wobec bezbronnego zwierzęcia, sugestywny obraz relacji społecznych i przemian kulturowych zachodzących we współczesnym świecie". Kogo zagra 86-letnia Loren? Reżyser na razie nie zdradza. Premiera "Baltazara" zapowiedziana jest na listopad 2021 roku. Zanim zobaczymy go w kinach, LIBERTYN.eu przypomina najbardziej znane role Sophii Loren.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Video
youtube
14.12.2020 | Sława, włosy i pretensje. "Bee Gees byli kimś więcej niż twórcami hitów w dyskotekowych klubach nocnych"
Ten film przechodzi przez karierę Bee Gees, z jej wzlotami i upadkami, a także olśniewającą różnorodność fryzur, zarostu i spodni-dzwonów słynnego trio, które przez lata dyktowało mody na muzykę i wygląd. Sporo czasu poświęca też muzycznej działalności w studio nagrań, w tym "przypadkowemu" odkryciu umiejętności świewania falseten jednego z braci. Ale nade wszystko skupia się na wpływie wielkiej sławy na rodzinę, by dociec jak zmieniła relacje braci. Od dziś można oglądać dokument "The Bee Gees: How Can You Mend a Broken Heart".
To oni w połowie lat 70. stali się fenomenem popkulturowym, jakiego nie widziano od czasów świetności Beatlesów. Bracia Barry, Maurice i Robin Gibb założyli zespół Bee Gees i zawojowali świat, stając się ikonami ery disco. Na koncie mają ponad 220 mln sprzedanych albumów i takie hity, jak "Night Fever" czy "Stayin' Alive". Ich krążek będący ścieżką dźwiękową do filmu "Gorączka sobotniej nocy" z 1977 roku wciąż jest w czołówce najlepiej sprzedających się płyt wszech czasów (sprzedał się w ilości ponad 45 mln egzemplarzy) – pokonał nawet The Beatles, Celine Dion i Britney Spears. Choć dwaj bracia już nie żyją, a zespół zakończył działalność 17 lat temu, legenda wciąż żyje.
Dlatego Frank Marshall, producent filmowy, któremu zawdzięczamy m.in. takie hity jak "Poszukiwacze zaginionej arki", "Powrót do przyszłości" czy "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", postanowił opowiedzieć historię braci, którzy mieli talent, marzenia i kochali muzykę. I stanął za kamerą. – Podobnie jak wielu fanów na całym świecie, kochałem muzykę Bee Gees przez całe życie. Trwająca dwa lata praca nad odkrywaniem ich niesamowitego instynktu twórczego, humoru, lojalności i pełnej skarbów muzyki, była wspaniałą przygodą – powiedział, mając na myśli dokument "The Bee Gees: How Can You Mend a Broken Heart" o zespole, który skomponował ponad tysiąc piosenek, z których dwadzieścia dotarło na pierwsze miejsca list przebojów. 
Zanim Gibb osiągnęli sławę i majątek byli chłopakami z Manchesteru, którzy za wandalizm, podpalenia i kłopoty z prawem dostali od policji "propozycję" opuszczenia miasta. Ich rodzice (ojciec był perkusistą w trzecioligowych zespołach, a matka śpiewała w nich chórki) podjęli decyzję o wyjeździe do Australii. Rok po przeprowadzce rodzina popadła w nędzę, dlatego bracia zaczęli zarabiać, sprzedając napoje na torze wyścigowym. I śpiewali, by przyciągnąć klientów. Pewnego dnia ich występ usłyszał lokalny DJ i puścił ich śpiew z ulicy w radiu. Dzięki temu chłopcy mogli występować w hotelach za honorarium. Od 1960 roku byli już stałymi gośćmi australijskiej telewizji jako Bee Gees, a wieczorami występowali w miejscowych hotelach, klubach i na prywatnych imprezach. Jako 14-latkowie mieli tak dużo pracy, że rzucili szkołę, a trzy lata później podpisali pierwszą umowę z wytwórnią muzyczną. Potem było coraz lepiej... W USA okrzyknięto ich "nowymi Beatlesami", a gdy pojawiły się przeboje z "Gorączki sobotniej nocy", które zrewolucjonizowały muzykę taneczną, porwał ich chaos i destrukcja niewyobrażalnej popularności.
Marshall przechodzi przez karierę Bee Gees, z jej wzlotami i upadkami w chronologii muzyki popularnej z lat 60., 70. i 80. Zrobił to we współpracy z jedynym żyjącym członkiem zespołu, Barrym, który właśnie zapowiedział nowy album. Najstarszy z braci, siedząc w swojej posiadłości nad oceanem w Miami, pełen melancholii chętnie rozmyśla nad przeszłą chwałą i wyraża żal z powodu dawnej braterskiej niezgody i utraty więzi – nie kryje, że w grupie były nieporozumienia, które doprowadziły do tego, że Robin ostatecznie odszedł z zespołu. Reżyser pracuje głównie na materiałach archiwalnych, które przeplata z nowo nakręconymi wywiadami ze współpracownikami braci i ich fanami, tj. Eric Clapton, Mark Ronson, Chris Martin i Justin Timberlake. Wychodzi mu słodko-gorzki portret skomplikowanych relacji braterskich, ale także ciekawe spojrzenie na proces tworzenia i marketingu muzyki.
– Tym filmem chciałem udowodnić, że Bee Gees byli kimś więcej niż twórcami hitów w dyskotekowych klubach nocnych. Barry, Maurice i Robin byli raczej mistrzami piosenek i kameleonami, nieustannie odkrywającymi się na nowo, aby zharmonizować się z duchem czasu – tak reżyser reklamuje swój dokument "The Bee Gees: How Can You Mend a Broken Heart", którego tytuł wybrał na cześć przeboju z 1971 roku, który był ich pierwszym singlem nr 1 w USA: "Jak można naprawić złamane serce". Premiera filmu dzisiaj na HBO.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
13.12.2020 | Auto jak kadłub samolotu bez skrzydeł, za to z kołami. Oto pierwszy pojazd elektryczny, którego nie musisz ładować. Prawie
Trzy koła, pokrycie panelami słonecznymi, rozwiązania z lotnictwa oraz astronomii i miejsce dla dwóch osób – oto Aptera, pierwszy samochód elektryczny, którego… nie trzeba ładować. Kalifornijski start-up wraca po raz trzeci i po poprzednich próbach uzyskania niesamowicie aerodynamicznego samochodu, zapowiedział kolejny model z nowymi ulepszeniami. Gotowe modele już się wyprzedały, ale firma otworzyła zapisy na kolejne pojazdy.
Aptera Motors, start-up z Kalifornii, zaprezentowała przełomowe rozwiązanie, które może rozwiązać kluczowy problem samochodów elektrycznych, czyli żywotność akumulatora. Tym projektem jest Aptera – trójkołowy, dwuosobowy (lub dwie osoby dorosłe plus zwierzę, jak sugeruje producent) samochód z technologią "Never Charge", który może zostać w pełni naładowany energią słoneczną, bez konieczności zatrzymywania się na stacjach ładowania. Ale czy na pewno?
Aptera zamknęła działalność w roku 2011, gdy nie udało się jej zebrać wymaganych 150 milionów dolarów, aby zabezpieczyć kredyt na produkcję swojego trójkołowca. Teraz wraca po raz trzeci, wierząc, że Aptera 3 to mocno dopracowana wersja elektryka, któremu wystarczy tylko jedno ładowanie. Przy mocy akumulatora 100 kWh oferowałby aż 1600 zasięgu, a zamontowane panele słoneczne doładują dziennie akumulatory, zapewniając dodatkowo ok. 70 km trasy. Firma z San Diego podkreśla, że do codziennych podróży, powinno to wystarczyć w zupełności. Firma ma na swojej stronie internetowej kalkulator, który umożliwia wpisanie lokalizacji i liczby kilometrów, które chcemy przejeżdżać w ciągu dnia, aby określić, ile razy w roku będziemy musieli naładować samochód.
Teoretycznie, jedno ładowanie samochodu, mogłoby zapewnić nam jeżdżenie nim przez bardzo długi czas. O ile nasze trasy byłby dość krótkie oraz mieszkalibyśmy w bardzo dobrze nasłonecznionym obszarze. W innym przypadku korzystać trzeba z tego, co zmagazynowane jest już w baterii, więc dłuższa podróż i tak wymagałby od nas podpięcia do sieci. Podłączają Apterę do zwykłego gniazdka sieciowego, można liczyć na dodatkowe 20 kilometrów zasięgu w ciągu godziny ładowania. W przypadku stacji ładowania pojazdów może to być jednak aż 160 kilometrów w czasie około 10 minut.
Na szczęście, Aptera podobno w słoneczny dzień sama gromadzi  energię, by móc ją wykorzystać, gdy jest ciemno. – Podczas parkowania w dzień, gdy jesteś w biurze, może odłożyć około 4,4 kWh, czyli znacznie więcej niż zużyjesz tego dnia. Wrócisz do domu z wyższym ładowaniem niż wtedy, gdy wyjeżdżałeś. To działa, to takie proste – zachęcają producenci. Ponieważ samochód zużywa mniej niż 100 watogodzin (Wh) na 1,5 km podczas codziennych podróży, może jechać około pięć razy dalej niż inne pojazdy elektryczne z napędem na słońce tej samej wielkości.
Cała magia tkwi tutaj w samej aerodynamiczności i lekkości pojazdu – dzięki wykorzystaniu materiału kompozytowego stali i aluminium pojazd mierzący 4,4 m długości, 2,2 m szerokości i 1,4 m wysokości waży zaledwie 350 kg. Samochód składa się również z czterech części zamiast przeciętnych 300, które składają się na pojazd, dzięki czemu jest bardziej płynny i tańszy w produkcji. Można powiedzieć, że są to praktycznie same akumulatory na kołach. Pojazd wygląda w wielkim skrócie jak kadłub samolotu bez skrzydeł, za to z kołami – dzięki temu zmniejszono współczynnik oporu powietrza do zaledwie 0,13 (dla porównania, Tesla Model 3 ma 0,23, a sporych rozmiarów Hummer – 0,57).
Na wygląd Aptery wpływ miał też pomysł, aby pokryć ją panelami słonecznymi (na swojej karoserii ma blisko 3 m² paneli słonecznych), zwiększającymi zasięg w słoneczne dni. Auto jest bardzo zwinne, a chłodzony cieczą silnik pozwala się rozpędzić do 100 km/h w zaledwie 3,5 sekundy przy wyborze modelu z napędem na 3 koła, lub nieco wolniej, gdyż w ciągu 5,5 sekundy, w wersji z napędem na przód. Trójkołowiec ma też zdolność autonomii na poziomie drugim, co oznacza, że ​​może kontrolować kierowanie, przyspieszanie i hamowanie, ale kierowca musi być za kierownicą, aby interweniować w razie potrzeby. Interfejs wewnątrz samochodu informuje kierowców w trakcie jazdy o sposobach oszczędzania energii i zwiększenia zasięgu samochodu. Z powodu oszczędności paliwa klimatyzacja wykorzystuje energię słoneczną, a do oświetlenia wnętrza wykorzystano diody LED. Częścią wyposażenia jest także system kamerowy zastępujący lusterka wsteczne, który zapewnia widoczność w okręgu 360°.
Gotowe egzemplarze, których było stosunkowo niewiele już się wyprzedały, ale firma otworzyła zapisy na kolejne. – Aptera jest pierwszym pojazdem, który jest w stanie zaspokoić większość codziennych potrzeb związanych z jazdą przy użyciu wyłącznie energii słonecznej – reklamuje firma. Najtańsza wersja Aptery 3 kosztuje 25,9 tys. dolarów (czyli ok. 95 tys. zł), natomiast najdroższa – 46,9 (ok. 170 tys. zł). Pierwsze dostawy planowane są na rok 2021.
Zobaczcie wideo: bit.ly/34qurYr.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
12.12.2020 | "Co dalej? Czy są jakieś miejsca, których jeszcze nie odwiedziłem?". Steve McCurry pokazuje ponad 100 zdjęć, których nikt nie widział
Jest duża szansa, że ​​w ciągu ostatnich 40 lat widzieliście zdjęcia Steve'a McCurry'ego wiele razy. Sporo z nich pojawiło się na okładce "National Geographic", w tym to najsłynniejsze: portret afgańskiej dziewczyny o przenikliwych, zielonych oczach. Chociaż jego prace publikowano w niezliczonych magazynach podróżniczych, McCurry jest kimś więcej. Bliżej mu do antropologa i dokumentalisty, który uwiecznia miejsca i ludzi, których dziś już nie ma. Teraz zagłębił się w swoim ogromnym archiwum i zebrał poruszający wybór obrazów, których nigdy wcześniej nie widziano. I tak powstał nowy album "In Search of Elsewhere: Unseen Images".
Jego zdjęcia mają mocny i niemal natychmiast rozpoznawalny styl. Są jak ikony pop-kultury. W ciągu prawie 40 lat odwiedził i uwiecznił niemal wszystkie ważne miejsca na świecie – jako fotograf wojenny był w Afganistanie i Iraku, a także jako wnikliwy obserwator starożytnych kultur u progu przemian. Za zasługi uhonorowano go między innymi Złotym Medalem Roberta Capy, a ostatnio został wprowadzony do International Photography Hall of Fame. – Moim celem zawsze było dokumentowanie ludzkości we wszystkich jej formach. Miałem szczęście, że mogłem fotografować miejsca i sytuacje, których już nie ma – tłumaczy 70-letni dziś Steve McCurry. Amerykański fotograf na przykład uwiecznił pola za Tadż Mahal w Indiach, gdy były wykorzystywane w rolnictwie. Teraz ta ziemia jest pokryta drogami i budynkami. – Oczywiście, fotografując ciekawe osoby i miejsca, nie sądziłem, że krajobraz całkowicie się zmieni i że uchwyciłem istotę miejsca, zanim zniknęło na zawsze. Niemożliwe byłoby przewidzenie, kiedy i jak rzeczy zostaną przekształcone w coś wcześniej nierozpoznawalnego, ale te zdjęcia są bezcennymi zapisami tego, jak się rzeczy miały – mówi, mając na myśli ponad 100 prac, które zrobił w latach 1981-2019. Biorąc pod uwagę, że zdjęcia były robione przez wiele lat, interesujące jest zobaczyć, gdy są jak kapsuła czasu, krystalizująca społeczeństwo w określonych momentach. To było szczególnie ważne dla autora.
Około pięć lat temu rozpoczął duży projekt skanowania swojego dorobku. Dziesiątki tysięcy obrazów, których nigdy wcześniej nie widziano, znajdują się teraz w cyfrowym archiwum jego studia i są dostępne na wyciągniecie ręki. McCurry wreszcie mógł cofnąć się do poprzednich sesji i odkryć obrazy, które wcześniej przeglądał, ale o nich zapomniał. – To było bardzo satysfakcjonujące widzieć prace z minionych epok i z miejsc niedostępnych lub dotkniętych zmianami klimatycznymi, wojną, innowacjami technologicznymi i innymi zakłóceniami natury. Dostarczają materiału źródłowego na temat tego, jak było. Z biegiem czasu kadry nabierają często innego znaczenia i wagi. Patyna czasu sprawia, że ​​czasami widzi się rzeczy inaczej – tłumaczy. 
Dokonał wstępnej selekcji i postanowił te wybrane, często nigdy dotąd nie pokazywane, opublikować w postaci nowej foto książki. – Czasopisma papierowe kurczą się, a niektóre z nich znikają, co jest bardzo smutne. Ostatecznie zmiana jest nieunikniona i trzeba patrzeć na nią jako na ogromną okazję, aby móc podzielić się swoimi zdjęciami z całym światem. Jedni pokazują je w Internecie, a ja wolę tradycyjne albumy – tłumaczy powód wydania "In Search of Elsewhere: Unseen Images", gdzie na ponad 200 stronach zabiera nas w podróż od Indii, Birmy, Stanów Zjednoczonych i Kuby po Togo, Etiopię, Macedonię i klasztory Tybetu. 
To nie tylko piękne krajobrazy, ale także dokumentacja pokazująca, jak żyją zwykli ludzie. – Większość moich fotografii jest zakorzeniona w człowieku. Poszukuję niestrzeżonej chwili i próbuję przekazać jakąś część tego, jak to jest być tą osobą, lub w szerszym znaczeniu, odnieść jej życie do ludzkiego doświadczenia jako całości. Łączymy się ze sobą poprzez kontakt wzrokowy: w tej wspólnej chwili uwagi, kiedy dostrzegam, jak to musi być na miejscu tej drugiej osoby, jest prawdziwa moc. Utrwalić to doznanie to jedna z najpotężniejszych wartości w fotografii – mówi. Dla McCurry'ego jego nowa książka jest również okazją do pokazania, że ​​niezależnie od tego, jak podzieleni możemy się wydawać jako populacja, jest więcej rzeczy, które nas łączą. I to niezależnie od stylu życia i zmian zachodzących na planecie.
– Co dalej? Czy są jakieś miejsca, których jeszcze nie odwiedziłem? Chciałbym pojechać do Iranu, Azji Środkowej i rosyjskiego Dalekiego Wschodu – wylicza podróżnicze marzenia. Oczywiście z aparatem, bo wciąż fotografię porównuje do jedzenia, powietrza i snu... – Ta twórcza energia, ten impuls daje mi cel, przyjemność, radość, szczęście i miłość – zdradza.
Album "In Search of Elsewhere: Unseen Images", wydawnictwo Laurence King, 208 stron, 102 zdjęcia, cena: 50 funtów.
2 notes · View notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
10.12.2020 | Od Margaret Thatcher do Carrie Bradshaw, od królowej Elżbiety II do Jane Birkin. Szał "It bag" na wystawie, która tłumaczy największy fenomen ostatnich lat
– Te przenośne, ale funkcjonalne akcesoria od dawna fascynują mężczyzn i kobiety swoją dwoistą naturą: są łącznikiem między domem a światem zewnętrznym – mówi Lucia Savi, kuratorka "Bags: Inside Out", pierwszej wystawy w Victoria & Albert Museum od czasu wybuchu pandemii. Temat? Torebki. Wystawa bada styl, funkcjonalność, wzornictwo i kunszt tego najlepszego z akcesoriów. Od soboty będziemy mogli zobaczyć 300 z tych najsłynniejszych – m.in. Hermès Birkin należącą do Jane Birkin, torebkę Asprey Margaret Thatcher i bagietkę Fendi z filmu "Sex and the City".
Lucia Savi przez rok z archiwum muzeum w Londynie Victoria & Albert wydobywała najciekawsze projekty: od XVI-wiecznej haftowanej torebki po plastikowe plecaki współczesnej kreatorki mody Stelli McCartney. Miała do przejrzenia ponad 2 tys. projektów. Starannie wybrała około 300 w różnym stylu i z różnych epok, by zaprezentować najbardziej znane torebki przez pryzmat międzykulturowy na przestrzeni ponad pięciu stuleci. – W ciągu ostatnich 30 lat było bardzo niewiele wystaw poświęconych temu tematowi, ale widać, jak torebki stały się ważne dla branży modowej i dla współczesnych marek. Wystąpił pewien rozdźwięk między użytecznością a trendami – ocenia kuratorka wystawy, którą pierwotnie planowano na kwiecień ubiegłego roku. Z powodu koronawirusa wernisaż odbędzie się dopiero 12 grudnia.
Pomysł Savi polegał na tym, by zbadać symboliczne znaczenie toreb, a także ich funkcjonalnego przeznaczenia, jakim jest noszenie najbardziej prywatnych rzeczy męskich i kobiecych. – Istnieje pewien rodzaj napięcia między prywatnym i publicznym, wewnątrz i na zewnątrz. Kiedy wychodzisz z domu, nosisz ze sobą rzeczy, których naprawdę potrzebujesz. Więc istnieje intymna więź, zwłaszcza że nie możesz zobaczyć, co jest w torebce, nasze rzeczy są prywatne. Z drugiej strony, torebka jest publicznym dodatkiem, mówi innym, kim jesteśmy i kim chcemy być. Tak naprawdę chodzi o status – wylicza. 
Wystawa została podzielona na kilka części, by odkryć przed nami świat fabryk i atelier, gdzie powstają nie tylko markowe torebki, ale też kosmetyczki, sakiewki na monety, teczki, walizki, teczki lekarskie, plecaki wojskowe i torby na maski gazowe z czasów drugiej wojny światowej. Pierwsza część wystawy poświęcona jest różnym zastosowaniom toreb. To tu można zobaczyć m.in. imponujący kufer Louis Vuitton z początku XX wieku, który został stworzony na długie podróże, a także maleńką skórzaną torbę mierzącą zaledwie 16 centymetrów, w której mieści się lornetka operowa, notatnik i lusterko: wszystko, czego potrzebujesz na noc w operze. 
Druga część wystawy poświęcona jest torebkom i tożsamości: co mówi o właścicielu i jego aspiracjach. Niektóre ze zgromadzonych tu eksponatów stały się blisko związane z gwiazdami, na cześć których powstały – np. "Kelly" Hermès, torebka w kształcie trapezu przemianowana po tym, jak sfotografowano z nią aktorkę Grace Kelly, czy "Birkin", stworzona po tym, jak szef domu mody Hermès, Jean-Louis Dumas, spotkał w samolocie aktorkę Jane Birkin. Inne to "Lady Dior", znana jako ulubiona torebka księżnej Diany; "Jackie" firmy Gucci, która nosi nazwę na cześć Jackie Kennedy; "Alexa" Mulberry, która powstała na cześć Alexy Chung; skórzana torebka marki Asprey noszona kiedyś przez premier Wielkie Brytanii Margaret Thatcher, znana jako jej "tajna broń". Wśród nich jest też bagietka Fendi z fioletowymi cekinami, niegdyś noszona przez Carrie Bradshaw, bohaterkę "Seksu w wielkim mieście" – tym samym pomogła w zapoczątkowaniu fenomenu tzw. "It bag" w latach 90., gdy kobiety szalały na punkcie modeli noszonych przez swoje ulubione celebrytki.
– Niektóre z najsłynniejszych toreb istniały od lat, dopóki nie osiągnęły nowego poziomu sławy dzięki gwiazdom i telewizji. Aż do tego momentu domy mody i marki nie wiedziały, że to może być tak ważne źródło przychodów. Doszło do tego, że wszyscy kupowali określone modele, a gdy firmy nie miały już ich do sprzedania, pojawił się pomysł limitowanej edycji – opowiada Savi. "It bag" nie są już fenomenem, dlatego wystawa zastanawia się, co zajęło jej miejsce. – To, co ważne dzisiaj, to media społecznościowe, które podsycają pragnienie posiadania nowej torebki. Aby odnieść sukces, torebka musi być "Instagrammable". Chodzi przede wszystkim o siłę wizerunku – tłumaczy kuratorka, dodając, że powstanie Instagrama umożliwiło młodszym markom zajęcie miejsca w sektorze luksusowych torebek, obok Burberry czy Chanel. Dlatego postanowiła wyróżnić nowych graczy, takich jak torby zaprojektowane przez chińskiego influencera Tao Liang, znanego jako Mr Bags, który ma 5 milionów obserwatorów, oraz charakterystyczny dla marki Manu Atelier projekt Pristine, który oparty jest na jednym z oryginalnych projektów ojca sióstr i projektantek Merve i Beste Manastir, jaki zrobił 20 lat temu w swoim warsztacie rzemieślniczym. – Fakt, że jest on dziś pokazywany na wystawie V&A, daje nam wiele powodów do dumy – powiedziały siostry Manastir.
Projektantki Manu Atelier od samego początku skupiały się na dziedzictwie, ponadczasowych projektach i produktach z historią i kunsztem. Savi kupiła je na wystawę również dlatego, bo ostatnia jej część poświęcona jest rzemiosłu, aby zwrócić uwagę na techniki produkcji, a także ludzi zaangażowanych w proces tworzenia: od projektanta, przez producentów skór, po firmy zajmujące się produkcją okuć. To w tej części możemy zobaczyć torebkę amerykańskiego projektanta Thoma Browna z zeszłego roku w kształcie jamnika, inspirowaną jego psem Hektorem. Ponieważ "fast fashion" wypada z łask, projektanci szukają nowych technologii i materiałów pochodzących z recyklingu, aby zmniejszyć wpływ na środowisko. Pionierka w tej dziedzinie, Stella McCartney, wykorzystała odpady plastikowe zabrane z morza, aby zrobić plecak – "Ocean Legend" też trafił na wystawę. – Sztuka robienia torebek, zwłaszcza gdy osiągają tak wysokie ceny i określoną jakość, powinna być celebrowana. Ale czasami ludzie nawet nie są świadomi procesu. Teraz, gdy zainteresowanie konsumentów sposobem wytwarzania rzeczy jest największe, mam nadzieję, że wystawa wywoła pożyteczną dyskusję na temat rzemiosła, etosu materiałów i zrównoważonego rozwoju – deklaruje Salvi.
Choć trendy i materiały są różne, jedno pozostaje niezmienne. Zawartość torebki królowej Elżbiety II pozostaje nienaruszona. Monarchini pozostała wierna konserwatywnej marce Launer i ma kilka jej torebek. Odwiedzający wystawę mogą zobaczyć jedną z nich z jej kolekcji – znaną jako "Traviata", ale zawartość pozostaje zdecydowanie poza ich możliwościami.
Wystawa "Bags: Inside Out" w Victoria and Albert Museum w Londynie potrwa od 12 grudnia do 12 września 2021 roku.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
9.12.2020 | "Surowe piękno górskiego tła i pustynnego, księżycowego krajobrazu". Ikona XX wieku na sprzedaż
Niewiele projektów z historii architektury może pochwalić się ikonicznym statusem, jak ta rezydencja w kalifornijskim Palm Springs. Kaufmann House uznawany jest za jeden z najważniejszych domów XX wieku, który zdefiniował amerykański modernizm. Richard Neutra zaprojektował go niemal 80 lat temu dla milionera Edgara Jonasa Kaufmanna, który był też właścicielem innej ikony modernizmu: Fallingwater. Teraz można go kupić – za 25 mln dol.
Richard Neutra, choć często pomijany, był jednym z najważniejszych architektów XX wieku i to on stał na czele nowoczesnego budownictwa mieszkaniowego w USA. Niektórzy nawet nazywają go tym, który "zdefiniował pustynny modernizm".  Podczas swojej kariery zaprojektował ponad 300 domów, a tym, który sprawił, że urodzony w Wiedniu architekt przeszedł do historii, jest Kaufmann House, modernistyczna willa z basenem w Palm Springs.
Jak to się stało, że Austriak zbudował ją w latach 1946-1947 w Kalifornii? Studiował przecież architekturę w Wiedniu pod kierunkiem europejskiego prekursora modernizmu Adolfa Loosa i rozwijał karierę w Niemczech w berlińskim biurze Ericha Mendelsohna, innego wybitnego modernisty. Ale podczas krótkich pobytów w Chicago, a następnie w Taliesin pod kierownictwem Franka Lloyda Wrighta, w 1923 roku postanowił zostać w Stanach Zjednoczonych. To w Los Angeles Neutra odnalazł swój styl, pracując nad najważniejszymi projektami w karierze. Pomógł mu przyjaciel z Wiednia, Rudolf Schindler (dziś uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli modernizmu w USA), który zaprosił go do współpracy. Najpierw z nim, a potem już sam hołdował nowoczesności zachodniego wybrzeża ze stalową ramą i natryskiwanym betonem. Lovell House, Van der Leeuw House, Von Sternberg House, Josef Kun House i Miller House – były jego kalifornijskimi perełkami. Wszystkie je przebił jednak dom, który zamówił u niego biznesmen Edgar J. Kaufmann, właściciel domów towarowych, który zapisał się w historii także jako filantrop, mecenas sztuki i znawca architektury.
Od 10 lat był już właścicielem kultowego domu nad wodospadem Fallingwater w Pensylwanii, projektu Franka Lloyda Wrighta. Teraz razem z rodziną szukał letniej rezydencji, która mogłaby zostać wykorzystana do ucieczki przed mroźnymi zimami na północnym wschodzie. Kaufmann najpierw zlecił projekt Wright'owi, ale nie był pod wrażeniem jego Taliesin West i prowizję przekazał Neutrze, który zastosował bardziej modernistyczny i międzynarodowy styl, stosując szkło, stal i trochę kamienia w projekcie. Zamierzał używać tego domu zimą i pozwolił architektowi na otwarcie budynku na przyrodę. – Tworząc Kaufmann House, Neutra przeniósł relacje między przestrzenią wewnętrzną i zewnętrzną na nowy poziom intymności, rozpuszczając granice na wiele sposobów. Surowe piękno "górskiego tła i pustynnego księżycowego krajobrazu", jak to nazwał, wzmacniają oddziaływanie pionów i poziomów – oceniają eksperci z "Atlas of Mid-Century Modern Houses".
Choć na zdjęciach może wyglądać skromnie, w rzeczywistości dom o powierzchni 300 m² ma pięć sypialni i sześć łazienek, jednak zachowuje poczucie ludzkiej skali. Projekt jest dość uproszczony; w centrum znajduje się salon i jadalnia, która jest sercem domu i życia rodziny. Reszta domu rozgałęzia się jak wiatraczek w każdym z głównych kierunków. Każde skrzydło ma specyficzną funkcję; jednak najważniejsze aspekty domu są zorientowane na wschód / zachód, podczas gdy cechy wspierające zorientowane są na północ / południe. Północne i południowe skrzydła są najbardziej publicznymi częściami domu, które łączą się z centralnym salonem. Skrzydło południowe składa się z krytego chodnika, który prowadzi od środka domu do wiaty. Wschodnie skrzydło to główny apartament. Główne pokoje wychodzące na zewnątrz są otoczone rzędem ruchomych pionowych żeber, które zapewniają ochronę przed burzami piaskowymi i intensywnym ciepłem.
Basen nie pełni tylko funkcji rekreacyjnej, tworzy kompozycyjną równowagę ogólnego projektu domu. Sam budynek jest niezrównoważony i ciężki, ponieważ skrzydła nie są jednakowo proporcjonalne, ale dzięki basenowi po środku istnieje równowaga i harmonia. Niskie, poziome płaszczyzny, które składają się na konstrukcję, przybliżają dom do krajobrazu, sprawiając wrażenie, jakby unosił się nad ziemią. Efekt pływający podkreślają przesuwne szklane drzwi, które otwierają się na chodniki lub patia. Szkło i stal sprawiają, że dom jest lekki, przewiewny i otwarty, a jasny kamień zakotwiczył go w pustynnym kontekście Palm Springs.
Po śmierci pierwszego właściciela w 1955 roku dom pozostawał pusty przez kilka lat, a następnie przeszedł w ręce różnych właścicieli (w tym piosenkarza Barry'ego Manilowa), którzy go przekształcali, wymieniając nawet dach. W 1992 roku, po ponad trzech latach oczekiwania na sprzedaż, dom został ponownie odkryty i kupiony przez inwestora Brenta Harrisa i jego żonę Beth, historyka architektury. Harrisowie kupili dom za 1,5 miliona dolarów i rozpoczęli jego renowację, aby przywrócić oryginalny projekt. Neutra zmarł w 1970 roku (do końca kariery mieszkał w Los Angeles, gdzie w 1965 roku wraz ze swoim synem Dionem Neutrą założył studio architektoniczne), a oryginalne plany nie były dostępne. Para zleciła więc renowację architektom z Los Angeles: Leo Marmolowi i Ronowi Radzinerowi. Ci prześledzili archiwa Neutry, znaleźli dodatkowe dokumenty na Uniwersytecie Columbia i pracowali ze zdjęciami wnętrza, które nigdy nie zostały opublikowane, autorstwa słynnego fotografa Juliusa Shulmana. Harrisowie kupili maszynę do zagniatania metalu, aby odtworzyć blaszaną membranę, która wyścieła sufit, wyszukali oryginalne akcesoria, a nawet ponownie otworzyli zamkniętą część kamieniołomu w Utah, aby uzyskać pasujący kamień, który zastąpiłby ten uszkodzony. Prace renowacyjne były tak udane, że zebrały wiele nagród. Willa została uznana za miejsce historyczne klasy 1 przez Radę Miasta Palm Springs.
Teraz Harrisowie wystawili Kaufmann House na aukcję. Cena wywoławcza: 25 milionów dolarów, czyli około 100 milionów złotych.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
8.12.2020 | Dwie tony soli udawało śnieg, zamknęli główną rzekę w Rzymie, nie było Photoshopa. Kultowe zdjęcia, za które Prada zapłaciła miliony
Gdy w 1996 roku zaprezentowano światu pierwszą kampanię Prady autorstwa Glena Luchforda to był przełomowy moment dla marki i fotografa, ale także, co ważniejsze, dla całej branży modowej. Sugestywna, kinowa estetyka Luchforda złamała schemat typowej kampanii mody i pomogła wprowadzić nową erę odważniejszych koncepcji i większych budżetów. Była ostatnią, zanim pojawił się Photoshop. – Kiedy patrzę na te zdjęcia, przypominają mi przez jaką sejsmiczną zmianę przeszedł cały ten biznes – mówi brytyjski fotograf, trzymając w ręce nowy album "Glen Luchford: Prada 96-98".
W ciągu zaledwie dwóch lat, między 1996 a 1998 rokiem, Glen Luchford współpracował z Miuccią Pradą przy serii kampanii dla Prady, które tak dobrze definiują epokę, że wydaje się, iż powstały w ciągu dekady. Jego najsłynniejszy kadr dla marki – Amber Valletta leżąca o zmierzchu w łodzi na rzece Tyber w Rzymie – jest doskonałym tego przykładem. W następnym sezonie modelka wpatruje się gdzieś przez wizjer, albo przemierza ośnieżony labirynt. Filmowe inspiracje, kinowy styl – co wówczas było pionierskie, bo przed Luchfordem modowe kampanie reklamowe robiono wyłącznie w studiu na białym tle. To on wprowadził narrację, kadry filmowe i wydestylowany nastrój, gdzie produkty są jedynie rekwizytami, czasem ledwo widocznymi, a nie głównym tematem. Pomimo całej dramaturgii swoich prac Luchford nigdy nie miał zamiaru robić tego w kampaniach dla Prady. Jak wyjaśnia na pierwszych stronach książki "Glen Luchford: Prada 96-98", która celebruje pionierskie kampanie fotograficzne dla marki, z udziałem m.in. Amber Valletty, Willema Dafoe i Joaquina Phoenixa (którzy przez dekadę byli ambasadorami Prady) "miał po prostu w głowie filmy i sceny, które zawsze mu towarzyszyły, i chciał znaleźć sposób na odtworzenie ich w kontekście mody". – Tak naprawdę robiłem to instynktownie – wspomina. – Kiedy przyjechałem na pierwsze spotkanie z Miuccią, wyobrażałem sobie, że gdy wyjaśnię co tak naprawdę chcę zrobić, opowiem jej o wszystkich inspirujących filmach, trochę Stanleya Kubricka, trochę Andrieja Tarkowskiego, to nic jej się nie spodoba i powie, że zwariowałem. Nic z tych rzeczy! Zmusiła mnie do zrobienia jeszcze więcej! Zawsze czułem, że sztuka jest dla Miucci ważniejsza niż moda. Im bardziej "odlatywałem", tym bardziej była podekscytowana. To była wyjątkowa sytuacja.
Kiedy wyszedł ze spotkania, nie mógł uwierzyć, że to mu się przytrafiło. – Chciałem wrócić do domu i robić więcej, być jeszcze lepszym i wpadać na bardziej wyszukane pomysły. Co ważne, pozwoliły mi na to duże budżety. Zastrzyk gotówki pozwolił zamknąć część Tybru, by sfotografować modelkę na łodzi wśród filmowego dymu udającego mgłę. Czy dziś możecie sobie wyobrazić zamknięcie rzeki w stolicy Włoch? – opowiada 52-letni dziś fotograf. Pod koniec lat 90. miał do dyspozycji także słynne Cinecittà Studios, gdzie nakręcono wszystkie filmy Felliniego. – Wciąż mają tam niesamowity dział artystyczny. To naprawdę świetni technicy, prawdziwi rzemieślnicy. Więc kiedy przyniosłem mój mały zrzut ekranu przedstawiający dzieciaka biegnącego przez śnieżny labirynt w "Lśnieniu" i powiedziałem, że chcę to zbudować, odparli: "W porządku" i po tygodniu wrócili z gotowym projektem – opowiada. Przynieśli ze sobą dwie tony soli kamiennej, bo daje najlepszą teksturę śniegu. Włożyli setki małych gałązek oliwnych w ścianę z soli, każdą pojedynczo, tworząc efekt labiryntu. Spryskali całość pianką używaną w samolotach, ponieważ to również daje dobrą teksturę śniegu. – Wyobrażam sobie, że koszt był horrendalny, ale Prada cały czas powtarzała "tak" i zgadzała się z rosnącym budżetem. W tamtym czasie nie było innego klienta, który dałby mi taką możliwość – zapewnia Luchford.
Wspomina, jak poszedł do studia Jenny Saville i położył zdjęcia na podłodze, a ona powiedziała: "Och, ty samplujesz!". – To naprawdę odzwierciedlało sposób, w jaki to robiliśmy: trochę tak, jak muzyk rapowy samplował swoje utwory. Wtedy w modzie był zupełnie inny system pracy z dyrektorami artystycznymi: oni nie wymyślali kreacji, robili to fotografowie. Wystąpił wyraźny podział na prace reklamowe i modowe. Gdy pracowałem, powiedzmy, dla firmy samochodowej, miałem dyrektora artystycznego i scenarzystę, którzy razem wymyślali koncepcję, sprzedawali ją klientowi, a po podpisaniu umowy zatrudniali fotografa. Byłem tylko po to, aby wcielić w życie ich pomysły. W przypadku reklamy mody fotograf mógł być sam kreatywny. Gdy więc na spotkaniu z Miuccią pokazywałem jej klipy wideo lub zdjęcia, które znalazłem i opowiadałem jej o swoich pomysłach, ona się na nie zgadzała, a czasem nie. I dawała mi wolną rękę – opowiada. Gdy robił pierwsze zdjęcia bardzo się bał, jak zostaną przyjęte. – Amber patrzyła na polaroidy i wyglądała na nieco zdezorientowaną. Była przyzwyczajona do pracy ze Stevenem Meiselem lub Patrickiem Demarchelierem, gdzie wchodziła, robili jej makijaż i włosy, a potem pstryk, pstryk, pstryk. A u mnie przez sześć godzin siedziała na swoim kościstym tyłku w lodowatej łodzi we Włoszech, bo tak długo ustawiałem kinowe światło. Na szczęście w pewnym momencie na planie pojawił się jej chłopak, spojrzał na zdjęcia i powiedział, że uważa je za świetne. Był pierwszą osobą, która przyszła z zewnątrz i spojrzała na nie świeżymi oczami. Byłem za to bardzo wdzięczny – śmieje się autor. Kiedy opublikowano zdjęcia, zostały bardzo dobrze przyjęte. Luchford czuł się, jakby wkroczył na nowe terytorium.  Również jeśli chodzi o przejście od filmu do technologii cyfrowej. To bardzo ciekawy moment tuż przed upowszechnieniem się Photoshopa.
Ten krótki czas, gdy pracował dla Prady, obejmował wielką zmianę w technologii. Kiedy zaczynał, prawie nie korzystał z komputerów ani Photoshopa, a kiedy kończył w 2001 roku, robił zdjęcia cyfrowo. Zanim cyfryzacja stała się modna, zaliczył jednak długie poszukiwania, aby znaleźć ludzi z odpowiednim sprzętem. – Udało się znaleźć jednego gościa, który pracował w Europie, Emiliano Grassi. Podszedł i wręczył mi aparat z podłączonymi wszystkimi rzeczami. Wydawało się to cudem – wspomina. Wcześniejsza kampania powstawała bardzo wolno, głównie – jak sam mówi – z jego winy, ponieważ oświetlał kadry w pracochłonny sposób. – Każde ujęcie trwało dwie lub trzy godziny, aby przygotować się do punktu, w którym można było zrobić polaroid. Czasami więcej: cztery lub pięć godzin. To było jak malowanie obrazu – opowiada. Podczas drugiej kampanii Prady z Amber było już inaczej, ponieważ dyrektor artystyczny David James wynajął ciężarówkę, przyniósł komputery i był w stanie zeskanować polaroidy, stworzyć lauout i umieścić logo już na planie. – To był ogromny krok. Pozwolił nam od razu wyobrazić sobie, dokąd zmierza cała kampania. Przemysł przeszedł całkowitą rewolucję: wszystko było cyfrowe, nawet do tego stopnia, że kiedy przedstawiałem zdjęcia Miucci, prezentowałem je na komputerze, a nie, jak poprzednio, na wydrukowanych stykówkach – emocjonuje się.
Co skłoniło go do opublikowania tych prac po 24 latach w formie albumu? – Jednym z powodów jest to, że prawie codziennie ktoś oznaczał mnie tagiem na jednym ze zdjęć na Instagramie. Uświadomiłem sobie, że są w obiegu przez cały czas. Czemu? Nie jestem pewien. Jest w nich coś, do czego ludzie chcą wracać i patrzeć. To była kombinacja, w której wszystkie elementy się połączyły: właściwy strój, właściwy model, właściwa koncepcja – wylicza. Chciał dzięki tej książce zrobić coś jeszcze: zapisać epokę końca fotografii analogowej i początek cyfryzacji. – Fotografia cyfrowa zmieniła nas negatywnie w tym sensie, że między fotografem, dyrektorem artystycznym i projektantem było duże zaufanie. Gdy zostałeś zatrudniony, od czasu do czasu pokazywałeś Polaroida, ale wierzono ci, że dostarczysz coś, co będzie dobre i pozwalano ci się tym zająć. Dzięki cyfryzacji fotografia stała się sportem grupowym: wszyscy tłoczą się wokół ekranu, wkładając swoje trzy grosze. Musisz oddać kontrolę – ocenia. 
W którym kierunku pójdzie fotografia? – Redakcje nie zmieniły się przez ostatnie sto lat. Magazyn zleca wykonanie, powiedzmy, od 10 do 12 zdjęć. Planujesz, pstrykasz, robisz postprodukcję i dostarczasz zdjęcia do magazynu. Miesiąc lub dwa później ukazuje się magazyn. Ale wkrótce media dojdą do punktu, w którym będziesz robić zdjęcia na planie, retuszować je, a potem bum: natychmiast pojawią się na Instagramie magazynu. Nastąpi kolejna wielka zmiana, w której ludzie będą podejmować decyzje od razu, na miejscu. Dzięki TikTok ludzie chcą po prostu bawić się w 10 sekund, a potem iść dalej – podsumowuje.
Album "Glen Luchford: Prada 96-98", wydawnictwo Idea, 116 stron, cena 95 funtów.
0 notes
libertyn-eu · 3 years
Photo
Tumblr media
3.12.2020 | "Reagujemy na ich piękno, intryguje nas ich złożoność i przytłacza ich różnorodność". Ten album niemal pachnie jak najpiękniejszy kwiat
– Trudno sobie wyobrazić czas, w którym wdzięk, piękno, uroda i delikatność kwiatów nas nie uwodziły. Zwracamy się do nich we wszystkich najważniejszych wydarzeniach w naszym życiu – mówi Anna Pavord, autorka książki "Flower: Exploring the World in Bloom". Ta nowa publikacja zabiera nas w podróż przez kontynenty i kultury, aby odkryć sposoby, w jakie artyści i projektanci, od starożytnego Egiptu po współczesność w Nowym Jorku, przedstawiali kwiaty i motywy kwiatowe.
Ogrodnictwo i zainteresowanie kwiatami nigdy nie było tak popularne jak dziś. Ponieważ w ciągu ostatnich kilku miesięcy większość ludzi na świecie była zamknięta w domach, coraz więcej z nich szukało ukojenia na zewnątrz. Nie mogąc swobodnie podróżować, wybieraliśmy się w inną podróż: do naszych ogrodów lub zaglądając do książek o kwiatach. Wykorzystując tę ​​zieloną pasję, wydawnictwo Phaidon wydało niezwykle ciekawy album "Flower: Exploring the World in Bloom", który bada historię, zastosowanie i symbolikę kwiatów z kilku stuleci, czerpiąc z bogatej kolekcji obrazów – od XVII-wiecznych martwych natur do cyfrowych renderów.
Dlaczego kwiaty odegrały tak trwałą rolę w sztuce na całym świecie? – Reagujemy na ich piękno, intryguje nas ich złożoność i przytłacza ich różnorodność. Obecnie spisaliśmy 422 tys. dzikich gatunków roślin. Wiele z nich, jak róże i orchidee, tak dziś popularne, zostały wyprodukowane przez hodowców roślin w tysiącach różnych kolorów i form. Z natury kwiaty są efemeryczne i być może to właśnie ta cecha skłania artystów wszelkiego rodzaju do uchwycenia ich w postaci, która nie wyblaknie – tłumaczy Anna Pavord znana z tekstów botanicznych w "The Independent", która wraz z międzynarodowym zespołem ekspertów w tej dziedzinie, w tym historyków sztuki, botaników, florystów i kuratorów muzeów, opracowała zawartość 350-stronicowego "Flower: Exploring the World in Bloom".
W środku jest 316 zdjęć kwiatów przedstawionych w sztuce, historii, nauce i kulturze. Są obrazy i fotografie martwej natury; ale też m.in. ilustracje botaniczne, zielniki i rzeźby, a także kompozycje kwiatowe; fotosy z filmów, ceramika, gobeliny, meble, tkaniny oraz stroje i biżuterię. Kwiat ma ponad cztery tysiące lat historii, ale w albumie ich zdjęcia nie są ułożone tematycznie ani chronologicznie. Zamiast tego są zestawiane w pary na sąsiednich stronach, aby podkreślić podobieństwa lub kontrasty w sposobach, w jakie artyści używali kwiatu jako symbolu w różnych epokach i w różnych kulturach. – Pary obrazów intrygują i zachwycają. Czytelnik zatrzymuje się, aby zobaczyć, jak jedno dzieło "rozmawia" z drugim. Hipopotam pokryty kochającym wodę lotosem siedzi obok jednego z wielu obrazów Moneta przedstawiających lilie wodne. Zaś obraz Rene Magritte'a przedstawiający różę na skalistej wyspie jest połączony z fotografią Marina Parra, przedstawiającą wspaniałe różowe róże na kempingu w Dorset. Obie prace reprezentują, za pośrednictwem różnych mediów, triumf natury nad jałowym lub niegościnnym otoczeniem. Podróż, którą odbędzie czytelnik dzięki temu zbiorowi, to podróż pełna zdumienia i zaskoczenia – wyjaśnia Pavord. W tej mieszance można znaleźć klasyczne dzieła sztuki, takie jak Jana Davidsza de Heema z XI w. czy Vincenta van Gogha z XIX w., wyszukana porcelana z fabryki we francuskim Sèvres, maki Marimekko, biżuteria René Lalique'a, a nawet kapelusz Philipa Treacy "Orchid Hat" z 2011 roku i suknię ślubną Karla Lagerfelda zaprojektowaną dla Chanel w 2005 roku, ozdobioną 2,5 tys. ręcznie robionymi kameliami. Jest też kilka czarujących ulotek, takich jak "cigarette cards", znaczki pocztowe i opakowania nasion. Jedną z najstarszych prac jest fresk przedstawiający Florę, boginię kwiatów i wiosny, namalowany na ścianie rzymskiej willi w pobliżu Pompejów w latach 1-45 ne. Jedną z najnowszych jest hiperrealistyczne zdjęcie róż wykonane smartfonem przez brytyjskiego fotografa Nicka Knighta i opublikowane na Instagramie, czyli "galerii XXI wieku".
Odkrywając japońską sztukę ikebany czy ruch polityczny Flower Power z lat 70. poznajemy symbolikę kwiatów. Możemy dowiedzieć się też, że lotos wśród Hindusów i piwonia drzewiasta w Chinach reprezentują bogactwo. Zaś fotografia Tanyi Marcuse, inspirowana XVII-wiecznymi martwymi naturami, będąca kompozycją ostów, naparstnic i chryzantem, daje nam do myślenia na temat kruchości życia, cyklu wzrostu i rozpadu każdego kwiatu. I choć obawy dotyczące ochrony przyrody i klimatu były dalekie artystom XVI- i XVII-wiecznym, to już współczesne prace, np. Marca Quinna czy Gregory'ego Crewdsona, te niepokoje odzwierciedlają. – Wierzę, że dziś sztuka kwiatowa ma wiele wspólnego z pragnieniem ucieczki z cyfrowego, zurbanizowanego świata. Wiedząc, że kwiat jest kruchy i tymczasowy, dzięki temu albumowi możemy pielęgnować jego piękno jeszcze bardziej – podsumowuje autorka.
"Flower: Exploring the World in Bloom", wydawnictwo Phaidon, 352 strony, cena 50 euro.
0 notes