Tumgik
#to oksymoron jakiś
Text
Bury Wilk
Część czwarta
Eskelowi towarzyszył kociak, którego wyratował z rzeczki Ploszki. A może to kociak uratował Eskela? Skórzany wór z potopionym rodzeństwem kotka ocalił wiedźmina przed utonięciem, zaś Eskel ocalił kociaka od losu, jaki spotkał resztę miotu. Pamiętał, że zanim stracił przytomność, próbował wsunąć zwierzątko za pazuchę kurtki, chcąc podzielić się z nim ostatkiem ciepła. Chłopi, którzy znaleźli Eskela, uznali go za trupa, ale gdy zbierali się do odejścia, kociak, ukryty za pazuchą wiedźmina obudził się i zaczął słabo miauczeć. Chłopi wzięli kwilenie za oznakę życia Eskela i zabrali go, wraz z wciąż ukrytym kociakiem, do chaty zielarki. Tak więc ratowanie było co najmniej obopólne. Człowiek i zwierzę zawdzięczali sobie dokładnie tyle samo.
Kotek nie odstępował wiedźmina na krok. Zwijał się do snu na poduszce, w zagłębieniu pomiędzy ramieniem a szyją Eskela, kompletnie ignorując wiedźmińską wibrację, tak znienawidzoną przez pozostałych przedstawicieli gatunku felinae. Inna sprawa, że wibracja Eskela była podczas choroby i rekonwalescencji znacznie słabsza niż zazwyczaj. Teraz, kiedy wiedźmin wstawał z łóżka, kociak plątał mu się pod nogami, a kiedy wiedźmin siadał na przypiecku, kociak natychmiast wdrapywał mu się na kolana. Tutaj układał się wygodnie i zaczynał mruczeć, pracowicie ugniatając łapkami Eskelowe spodnie. Był mały, rudawo-bury, prążkowany, z ogonkiem chudym jak ogryzek ołówka i zamglonymi, niebieskawymi oczkami. Tomira karmiła go rozwodnionym mlekiem, twarożkiem z żółtkiem jaja, kurzymi sercami i żołądkami, posiekanymi w drobniutką kosteczkę i rozmoczonym chlebem. Eskela, w tym samym czasie, karmiła głównie rosołem, twierdząc, że po tak ciężkiej chorobie bardziej „zawiesiste” jadło mogłoby mu zaszkodzić. Mimo, że wyróżniany kulinarnie, kociak i tak wolał towarzystwo wiedźmina.
– Nazwij go jakoś – mówiła Tomira. – Nie możesz wołać na niego Kot.
– Mój przyjaciel wszystkie swoje konie nazywa Płotka – parował Eskel.
– Ale nie nazywa ich Koń, prawda?
– W gruncie rzeczy woła na nie Ryba.
– Rybka. Płotka to bardzo mała rybka.
– Ty go nazwij – westchnął Eskel. – Ja nie mam do tego głowy.
– A ja mam na głowie pracę! A zresztą, to jest twój kot!
– I jak ja mam cię nazwać, Kocie? – pytał Eskel, delikatnie drapiąc kociaka pomiędzy uszami i pod, nadstawianą ochoczo, bródką ozdobioną białą łatką, jakby mały zanurzył pyszczek w śmietanie. – Burek? Nie, to psie imię. Mruczek?
– Co drugi pies to Burek, co drugi kot to Mruczek – wtrąciła Tomira. – Bądź oryginalny.
– Ja nie jestem oryginalny. Ja jestem bardzo prostym wiedźminem.
– To nazwij go z wiedźmińska.
– Czyli jak?
– Bo ja wiem. Nie macie jakichś wiedźmińskich nazw?
– Nie dla kota. Koty zazwyczaj trzymają się od nas z daleka.
– O, widzisz. To jest niezwykły kot i musisz mu nadać niezwykłe imię.
– Może „Kot, Który Się Wiedźminów Nie Lękał.”
– Trochę trudno będzie ci go zawołać po imieniu.
– To i tak bez sensu, Tomiro. Przecież nie zabiorę kota na szlak. Nie powinien się do mnie przyzwyczajać. – Eskel spochmurniał nagle. Delikatnie zdjął kociaka z kolan, ostrożnie odczepiając jego drobne, ale ostre jak chirurgiczne igły pazurki od materiału własnych spodni, i postawił go na pokrytej słomą polepie. – Może zostać u ciebie?
– Bo czarownica to bez kota ani rusz? – zakpiła Tomira, ale nagła zmiana nastroju Eskela nie przeszła niezauważona. Kiedy wspomniał szlak, w jego głosie wymieszały się dwie sprzeczne emocje – niechęć i zarazem przejmująca tęsknota.
– Bo „kot wiedźmina” to oksymoron.
– Co?
– Antylogia. Epitet sprzeczny. Taka figura retoryczna.
– Nie popisuj mi się tu, zwykły wiedźminie – zaśmiała się zielarka. – Bo jeszcze pomyślę, żeś zełgał z tą prostotą.
– Wiedźmak – powiedział Eskel po dłuższej chwili milczenia.
– Hę? – mruknęła Tomira.
– Wiedźmak – powtórzył Eskel. – Jak ja. Bo ja przeszedłem Próbę Traw, a on Próbę Wody. I obu nas trudno zabić. I dookoła nas wszyscy... – Eskel urwał nagle, odwrócił twarz tym swoim dziwnym gestem, jakby coś próbował ukryć. – Wiedźmak, płatny zabójca myszy i szczurów! – rzucił. – Założymy spółkę – Wiedźmin i Wiedźmak – deratyzacja i demonstryzacja. Dwa w cenie jednego.
– Wróżę wam świetlaną przyszłość – powiedziała Tomira. Uśmiechnęła się, ale i ona posmutniała. Rzeczywistość przez krótki czas błąkała się gdzieś, daleko, po zamarzniętym lesie, ale teraz powróciła. Świat był złym miejscem, w którym „świetlana przyszłość” także jawiła się antylogią. W Redanii pod rządami Radowida przyszłość nie rysowała się bynajmniej jasno.
Myśli Eskela znów zbłądziły na szlak, a zaraz potem do Kaer Mohren. Jeśli miał jakiś dom, była nim Twierdza Starego Morza w górach Kaedwen. Jeśli miał ojca, był nim Vesemir, jeśli miał braci, byli nimi Geralt, Lambert, Cohen, Leo i inni. Większość z nich już nie żyła, a w Kaer Mohren mieszkał wyłącznie wiatr.
– Gdybym umarł – pomyślał Eskel – zostaliby tylko Geralt i Lambert. I Ciri. Moja mała wataha.
Ale nie umarł. Dziwiło go to. Niejasno pamiętał procesję zadawanych mu obrażeń i był niemal pewien połamanych żeber, nie wspominając już o kościach łokciowej i promieniowej, które, jak wspominał, popękały ze słyszalnym trzaskiem. Tomira potwierdziła otwarte złamanie, ale dziś, po ledwie ośmiu dniach od wydarzeń w Zasiółku, kości były zrośnięte, a ręka odzyskała niemal pełną ruchomość. Jeśli doznał jakichś obrażeń wewnętrznych, nie pozostał po nich ślad, poza ogólnym uczuciem rozbicia i osłabienia. Wiedźmini goją się szybko, ale nie aż tak szybko. Osiem dni temu, kiedy wypełzł z rzeczki Ploszki na pokrytą lodem łachę nieopodal mostu, był pewien, że z tych tarapatów nie zdoła się wykaraskać. Nie myślał wtedy zbornie i logicznie, ale czuł chłód nadciągającej śmierci i wiedział, że nie zdoła jej się wymknąć. Chciał odgonić ją igni, lecz nie udało mu się nawet złożyć znaku.
– Myślałam, że wiedźmini zimują w siedliszczach – podjęła zielarka, jakby czytając mu w myślach. – A na szlak wyruszają wiosną.
– Nikt już nie zimuje w Kaer Mohren – rzucił Eskel. Wiedźmak próbował wdrapać mu się na buty, skrobał pazurkami po cholewkach.  Eskel zwalczył ochotę, by mu pomóc we wspinaczce.
– Mało was zostało – powiedziała cicho Tomira. – Tak was mało, a potworów tak wiele. Trupojady mnożą się na pobojowiskach, strach podjeść do byle bajora, bo aż roi się w nich od utopców. Po wioskach wyją upiorne psy, a w lasach polują straszydła. Chyba blisko już do krańca świata. Chyba naprawdę nadchodzi koniec, to białe zimno i białe światło z przepowiedni Itliny.
– Wierzysz w przepowiednie?
– A ty?
Potrząsnął głową, ale nie zaprzeczył.
– No widzisz.
– To skomplikowane – rzucił Eskel. – Gdybym ci powiedział, że przepowiednia Itliny była prawdziwa, ale już się raczej nie spełni, uwierzyłabyś?
– Zapytałabym, skąd masz takie informacje.
– Z pierwszej ręki. – Uśmiechnął się po swojemu, leciutko, ładnie. – No, może z drugiej. Ale z tymi potworami masz rację. Wyroiło się tego po wojnie co niemiara. Chodzi toto nażarte, pewne swego, silne jak nigdy przedtem. Szczególnie trupojady, ale nie tylko. W ciągu ostatnich kilku miesięcy trafiłem na więcej reliktów niż wcześniej przez dziesiątki lat. No, i są jeszcze mutacje, nowe potwory, jakieś krzyżówki. Pod Zasiółkiem... – Zawahał się, urwał.
– Potrafię rozpoznać rany zadane ręką człowieka – cicho powiedziała Tomira. – Napatrzyłam się na rany od miecza, kiścienia, włóczni, topora. Wiem, jak wyglądają stłuczenia zadane lagą, czy siekierą. Albo nabitą gwoździami deską.
Podniosła na wiedźmina spojrzenie intensywnie niebieskich oczu.
– Czy nie tak było? – spytała. – Czy te potwory pod Zasiółkiem to nie byli przypadkiem ludzie?
– Moi zleceniodawcy... – mruknął Eskel – ...okazali się niełaskawi. A ja niepotrzebnie się pospieszyłem. Chciałem tylko odebrać zapłatę i wyjechać z tej zapomnianej przez bogów dziury.
– Oni cię wynajęli? – Tomira uniosła brwi. – A ja myślałam, że napadli cię bandyci.
– Wieśniacy wynajęli mnie na utopce, ale okazało się, że to nie utopce, a jakaś nowa odmiana bagienników – powiedział Eskel. – Szybsze, sprytniejsze, dużo większe i diablo niebezpieczne. Na skórze miały takie... jakby brodawki... produkujące cuchnącą wydzielinę; nie żeby te cholery normalnie pachniały fiołkami, ale to było po prostu ohydne. Okazało się, że wydzielina jest toksyczna. Nigdy w życiu nie spotkałem się z czymś podobnym.
Tomira bezwiednie zmarszczyła nos.
– Powinienem był się wycofać – ciągnął Eskel. – Powinienem był się przygotować, a nie, jak mawia jeden mój znajomy krasnolud, pchać się tam na pełnej kurwie, z ogniem i mieczem. Ale ten cały Zasiółek... ci ludzie... Chciałem tylko zrobić swoje i wyjechać stamtąd jak najprędzej. Dałem się potargać i podtruć trupojadom, ledwie dowlokłem się do wioski, a tam... Eh, co tu dużo gadać. Zwyczajna śpiewka. „Bieda, panie wiedźmin, niechajcie zapłaty, bo dziecki głodne, baby swarliwe, nieurodzaj na polach i na grad się zbiera.”
Machnął ręką.
– Pewnie bym spuścił z ceny, za bardzo byłem zmęczony, żeby się z nimi targować, ale... Bagienniki poszarpały mi kurtkę, buty mi ciekły, eliksiry się kończyły, Wojsiłek potrzebował nowych juków... Powiedziałem „nie”. „Umawialiśmy się na sto koron, robota warta była dwieście, nie próbujcie mnie oszukać.” We łbie mi się kręciło, nawet nie usłyszałem, jak mnie zaszli od tyłu. Dostałem po karku i tyle tego było. Ocknąłem się w wodzie pod mostem. A potem już tutaj, u ciebie.
– Często ci się to zdarza? – spytała Tomira.
– Obrywać? – uśmiechnął się lekko.
– Hmm – kiwnęła głową. – Często próbują cię oszukać?
– A ciebie?
– Wystarczająco często, żebym nikomu nie ufała.
Eskel poruszył się, siadając wygodniej.
– Nikomu? – spytał. – Ale mnie wzięłaś po dach.
– Taki mam zawód – oznajmiła zielarka. – Ludzi leczę.
– Nie jestem człowiekiem – powiedział Eskel.
– To i lepiej.
– Nie masz o ludziach zbyt dobrej opinii.
– W poprzedniej wiosce łowcy czarownic puścili mi z dymem cały dobytek, a mnie chcieli spalić na stosie. Ktoś musiał tych łowców na mnie napuścić. Pewnie jeden z tych wieśniaków, którym sprzedawałam ziółka na kaszel, na kolkę i na pryszcze. Moja opinia o ludziach jest taka, pojmujesz, że sporo jest nawet dobrych, większości wszystko jedno, ale do czynienia złego starczy paru skurwieli.
Podniosła się gwałtownie ze stołka, podeszła do ściany i zaczęła energicznie zrywać pęczki suszu, rozwieszone na sznurku pod niskim okapem wklęśniętego dachu. Eskel milczał. O ludziach miał podobną opinię, co Tomira. Szczególnie teraz, po wydarzeniach w Zasiółku. Nad ludzkie od dawna przedkładał towarzystwo zwierząt i przedmiotów nieożywionych – książek, mieczy, zbroi, butelek przepalanki i... Nieważne.
Prawdziwy wstrząs Eskel przeżył zaraz po przebudzeniu, kiedy wpierw dotknął, a potem ujrzał odbicie własnej twarzy. Przyzwyczaił się już do blizn. Określały go równie mocno, jak wiedźmińskie mutacje. Były... nie potrafiłby i nie chciał ująć tego w słowa, ale z pewnością były ważne. Zaognione nawet po upływie dziesięcioleci, ściągające skórę, krzywiące nos i wargi, obrzmiałe, głębokie i martwe. Nie dostrzegano go spoza nich, okrywały go niczym rycerski hełm. A teraz stopniały, wygładziły w blade szramy na skórze, w białe linie przecinające wargi, ale już ich nie zniekształcające. Przypominały wyraźny, jasny tatuaż na policzku, wargach i brodzie. Do prawej połowy twarzy powróciło czucie, często w nadmiarze, w postaci uporczywego mrowienia, jakie występuje w zdrętwiałych przez długi czas kończynach. Ustąpił obrzęk. Eskel przesuwał językiem po łuku podniebienia, obcym i gładkim, po wewnętrznej stronie dziąsła, po znów prostych zębach. Jak to było możliwe? Spłyciły się stare blizny na jego przedramionach, na klatce piersiowej, na nogach. Nie zniknęły zupełnie, ale uległy pmniejszeniu. Uparcie pchały mu się na myśl słowa „nowo narodzony.” To było głupie. Nie narodził się na nowo, bo wszak nie umarł. A nawet Geralt, wracający z zaświatów, nie powrócił oczyszczony ze świadectw dawnych walk.
Oczyszczony? A może okradziony? Eskel miał na ten temat co najmniej mieszane uczucia.
Podobnie mieszane uczucia miał w stosunku do czarodziejki, która „znała go od dziecka” i opowiedziała Tomirze liczne historie z jego życia. Ponieważ Marita mówiła zielarce o rzeczach, o których nie wiedział nikt, poza samym Eskelem. Nikt, nawet Lambert, nawet Geralt. Marita była drugą niespodzianką, drugim znakiem zapytania, nie dającym mu spokojnie zasnąć.
A jednak najbardziej zaskoczyły go sny. Wiedźmini śnią, podobnie jak wszyscy ludzie, elfy, krasnoludy i niziołki, jak wszystkie stworzenia obdarzone rozumem. Jednak wcześnie uczą się swych snów nie pamiętać. Są na to techniki zasypiania, jest medytacja, jest potworne zmęczenie po walce, po eliksirach. Niektórzy uczeni twierdzą, że sny są koniecznie dla higieny umysłu, że są stanem, w którym mózg kataloguje i porządkuje wszystko, z czym zetknął się na jawie. Być może to prawda, ale nawet jeśli tak jest, pamięć koszmarów jest wiedźminom zupełnie zbędna. Oni żyją koszmarem na jawie. Wielką niespodzianką było więc dla Eskela to, że nie tyle zaczął śnić, co, że zaczął owe sny zapamiętywać. Miał nadzieję, że ta męcząca przypadłość wkrótce minie, podobnie jak osłabienie i ból mięśni.
Wiedźmak znudził się skrobaniem w buty Eskela i zwinął się w kłębuszek pomiędzy nimi. Oddychał cichuteńko i szybko. Mężczyzna pogłaskał go jednym palcem. Opuszka palca ledwie się mieściła pomiędzy uszami kociaka, ozdobionymi ciemniejszymi pędzelkami. Wiedźmiak uchylił ślepia i miauknął.
– Lubią cię zwierzaki – powiedziała Tomira, układając susz na stole.
– Nie lubią – zaprzeczył cicho Eskel. – Większość się mnie boi. Wojsiłek... Mój koń... – urwał, zacisnął zęby. – Muszę po niego wrócić – mruknął.
– Do Zasiółka? – upewniła się Tomira.
Skinął głową.
Zielarka milczała przez chwilę, a jej milczenie było wystarczająco znaczące. Eskel poczuł gniew, ściskający krtań i opasujący żebra. Wieśniacy z Zasiółka ukradli mu konia, wiedźmińskie miecze, skrzynkę z eliksirami, pieniądze i kamienie, a w zamian obdarowali go zdradą, pogardą i bólem. Sam jeszcze nie wiedział, czym się im odpłaci.
– Kiedy odzyskasz siły, dam ci krasnoludzki sihil – powiedziała Tomira.
Podniósł na nią zaskoczony wzrok.
– Ludzie płacą mi w naturze. – Wzruszyła ramionami. – Nie ich wina, że pola tego roku obrodziły zbroją, orężem i trupami. Pewnikiem będziesz potrzebował miecza, a to dobra stal. Owinęłam go w naoliwione szmaty i trzymam pod podłogą.
– Myślałem...
– Że będę próbowała cię powstrzymać? – dokończyła za niego. – Pokrzywdzili cię i jesteś w prawie. Czy chcesz się mścić, czy tylko odebrać, co twoje, z mieczem będziesz miał większe szanse.
Przedtem miał aż dwa miecze – srebrny i stalowy – i także był w prawie. Był też wiedźminem, podczas gdy wieśniacy byli tylko ludźmi. Nie powinni go zaskoczyć, ani pobić. Popełnił błąd. Od tak dawna nie popełniał błędów, że stracił całą czujność. Tak długo był w drodze, że dał się pokonać zmęczeniu, zniecierpliwieniu i rutynie.
– Ty też byłaś w prawie – rzucił cicho. – W Białym Sadzie. Zdradzili cię tam.
– I co, miałam ich wytruć? – spytała ostro. – Przekląć? Zakraść się nocą i zaciukać ich nożem?
Wzruszyła ramionami.
– Ja im podziękowałam, Eskel – powiedziała. – Za naukę. Za gorzką polewkę. Mieszkałam kiedyś za wsią, a teraz mieszkam głęboko w lesie. Gadałam kiedyś z ludźmi, a teraz zatrzaskuję przed nimi drzwi. Opłatę ściągam z góry, a jak zbiera mi się na litość, to liczę do stu i czekam, aż mi przejdzie.
Ciemnoniebieskie oczy zielarki zamigotały. Odrzuciła na plecy gęste, brązowe włosy. Nosiła je rozpuszczone, jak czarodziejki. Sięgały jej za ramiona, a ich końce  spłowiały od słońca, ale wiły się naturalnymi, gęstymi falami, otaczając zarumienioną z gniewu twarz. Miała perkaty nos, wyraziste brwi i drobne zmarszczki w kącikach oczu. Nosiła proste odzienie – wąskie spodnie i luźną bluzę pod wełnianą kamizelą. Na szyi miała sznur drobnych bursztynów, a na kamizeli, wyszyte czerwoną nicią kiście jarzębiny. Pachniała lipowym kwieciem, rumiankiem i miętą. Cała chata przeszła tymi zmieszanymi zapachami – świeżą, radosną wonią lata.
– Wciąż jeszcze liczysz do stu? – spytał Eskel. – Bo ode mnie nie wzięłaś z góry.
Prychnęła pogardliwie.
– Ty byłeś tak potłuczony, że i liczenie do stu nie pomogło.
– Czyli, że się nade mną ulitowałaś?
– Żałość była patrzeć. A opłatę ściągnę i tak.
Obejrzała się przez ramię z uśmiechem, który utworzył dwa miękkie dołki w jej policzkach. Niebieskie oczy migotały zawadiacko.
Eskel odwrócił wzrok. Ale nie na długo.
Lipowe kwiecie, mięta i rumianek.
Przyszła do niego nocą, pachnąc jak łąka i jak wiatr przeczesujący korony drzew. Przyszła do niego i przytuliła się w poszukiwaniu ciepła. Potem przychodziła już co noc, a Eskela co noc zaskakiwały jej odwiedziny. Co noc pieścił ją delikatnie w obawie, że spłoszy ją, albo sam się przebudzi. I co noc delikatność przechodziła w ogień, czułość w pożądanie.
Nie pamiętał, kiedy było mu tak dobrze. Chyba nigdy. Chyba z nikim.
4 notes · View notes
alchemicdoggo · 3 years
Text
Error G502 - rant PL
*historia jeszcze sprzed pandemii, kiedy w sklepach można było sprzęt obejrzeć przed zakupem Najbardziej znienawidzona mysz, którą teraz wszyscy kopiują (miejmy nadzieję, że tylko kształtem a nie jakością). Jako rozsądny konsument (taki fajny oksymoron mi wyszedł) w pewnym momencie swojego życie wyklikaną do granic możliwości mysz chciałem zamienić na nową. W tym celu udałem się do jednego z dużych sklepów z elektroniką, coby móc sobie sprzęt przed zakupem na własne oczy zobaczyć i "przetestować". Przejrzałem wiele gryzoni od najróżniejszych firm. Corsair, A4tech, Razer... i oczywiście cieszący się w moim kraju opinią solidnej marki Logitech. A że mimo dość małych łap lubię stosunkowo duże i ciężkie gryzonie (wbrew obecnej modzie) moją uwagę zwrócił Logitech G502. Na pierwszy rzut oka design agresywny, ale bez przesady, do zniesienia, przyciski niby dobre (no jak taka renomowana marka mogłaby nie mieć dobrych przycisków??), a i te dodatkowe, może do mojej poprzedniej z 18 programowalnymi się nie umywają ilością, ale że ze wszystkich na raz i tak nie korzystałem to doszedłem do wniosku, że lepiej zdecydować się na pewien minimalizm. Krótki teścik w kompletnie nierealistycznej pozycji na półce sklepowej, rzut oka na specyfikację, lekki zachwyt nad odważnikami pod magnetyczną klapą i podpórką na kciuk, mały research cenowy i decyzja podjęta. Kupujemy. W domu lekki zgrzyt. Logo podświetlane, niby miło, ale wali po oczach niemiłosiernie niczym miniaturowy reflektor ze wścieklizną. No to instalujemy sterowniki, a w sterowniku... brak możliwości regulacji stałego podświetlenia, tylko na oddychaniu taka opcja dostępna... aha. Akurat ten problem udało się obejść pewnym glitchem w programie, więc ze wzruszeniem ramion po pewnej małej mordędze przeszło się do ustawień DPI, które przebiegły raczej bezproblemowo. Jednak pewna nadzieja na to, że w przyszłości firma postanowi poprawić sterownik pozostała w mojej głowie i chyba tylko tam, bo przez półtora roku używania myszki, ani błąd pozwalający na nieoddychający tryb oddychania, ani brak opcji regulacji podświetlenia stałego nie zostały poprawione. Im dłużej była mysz używana tym gorzej wypadała w moich oczach. Kabel okazał się jeszcze sztywniejszy niż na egzemplarzu wystawowym i wybitnie podatnym na najmniejsze otarcia. Scroll był po prostu w porządku (nawet wybitnie dobry do szybkiego przeglądania dokumentów w trybie “bezwładności”), do póki nie postanowił spontanicznie zacząć korodować (mimo, że mysz nie była niczym zalana, a o ile dobrze pamiętam nie zdarzyło mi się mieszkać ani na bagnie ani w terrarium dla tropikalnych gadów). Niezależnie od chwytu dodatkowe przyciski okazały się problematyczne, albo byłem notorycznie dźgany przyciskiem do zmiany DPI, albo niechcący wciskałem któryś z tych wystających tuż obok lewego przycisku myszy. Cóż, te przynajmniej działały poprawnie, czego nie można powiedzieć o bocznych przy podstawce na kciuk, które okazały się kompletnie nieudaną konstrukcją z wyjątkowo kapryśnymi sprężynami. Przyciski boczne uwielbiały zablokować się w środku gry czy nawet zwykłego przeglądania internetu w momencie używania ich jedynie w charakterze "wstecz i naprzód", jednak wada ta nie była możliwa do reklamacji, gdyż pod wpływem wstrząsów podczas transportu lubiły się one ustawić we właściwej pozycji i znów przez jakiś czas podziałać. Wisienką na torcie okazała się guma z boku, która zaczęła się kruszyć po roku, a sama mysz miała często problemy z zapamiętaniem profilu (czy to z wykorzystaniem błędu sterownika czy bez), więc odłączenie jej i podpięcie do innego komputera skutkowało resetem do ustawień fabrycznych lub losowymi wartościami DPI. O ile kwestie związane z pamięcią jestem skłonny zwalić na niezbyt udaną sztukę, to przyciski boczne, kanciasty przycisk DPI, oplot wybitnie słaby jak na myszkę w tym segmencie cenowym i sterownik wołający o pomstę do nieba to już po prostu kiepski projekt, słabe wykonanie i potem ignorowanie problemu. Wspomniałem, że to jedyna mysz przy której nabawiłem się problemów z nadgarstkiem i ścięgnem przy kciuku? Znów może to być kwestia czegoś co wielu nazwie "złym dobraniem" myszy, jednak uważam, że warto o tym wspomnieć, gdyby ktoś decydował się na dłuższe korzystanie z czegoś o podobnych gabarytach. Podsumowując o ile nie chcę się wypowiadać na temat innych produktów "dla graczy" o tyle G502, ze stosunkowo dobrymi ocenami w większości sklepów internetowych, okazała się w moich oczach kompletną klapą.
0 notes
daltonharron · 5 years
Text
31.07.2019
Kryzys w związku trwa. Próby radzenia sobie z kryzysem w związku mają wiele wspólnego z retoryczną szamotaniną teologa, który wiecznie próbuje ukonstytuować konkluzję, że bóg istnieje. Aksjomatyczne podłoże - którego nie jest w stanie odmienić, ponieważ konstytuuje ono jego tożsamość - skazuje go na odgórne, niezwiązane z logiką pseudo-wnioski, co kompromituje jego argumentację. Człowiek wierzący winien wyrzec się logicznego argumentu (”błogosławieni ci, którzy nie widzieli a uwierzyli”), lecz zbyt często fakt, iż jego wiara jest prawdziwie ślepa, napawa nie dumą lecz wstydem; co nie jest bezzasadne, bo tylko rozsądek, mógłby stanowić - wątłe wprawdzie, ale przynajmniej dające uspokajający pozór przyzwoitości - zabezpieczenie przed popadnięciem w fanatyzm. Stąd powstaje ten oksymoron, teologia, mariaż wiary z rozumem, doświadczania łaski z potrzebą jej ugruntowania, poświadczenia.
Podobnie w miłości. Jesteśmy do niej przyspawani, skoro już nas zaraziła, nie chcemy jednak przyznać się przed sobą, że nas faktycznie zniewala. Wolelibyśmy mieć poczucie, iż posiadamy wybór; przystępując do kochania wystawiamy przed sobą szereg argumentów za tym, że uczucie to jest dobre, konstruktywne, w jakiś sposób moralnie dodatnie, i że to właśnie z powodu owych jasno rozpoznanych przyczyn je wybraliśmy. Ale ta racjonalność będzie zawsze chybotliwa. Nie przekonamy siebie nigdy, że mamy rację, nie zyskamy pewności, że nie utknęliśmy w poznawczej mieliźnie. Przeczuwamy bowiem, że jesteśmy w przestrzeni, do której logiczna argumentacja nie ma wstępu, że jesteśmy uwięzieni w miłości, bo przyzwalamy, by stanowiła integralną część nas, najprawdopodobniej najbardziej dla nas istotną.
Wiemy, że warunkiem obiektywności jest niezależność od podmiotu postrzegającego. Jednocześnie mówiąc, że kocham, potwierdzam, że nie ma różnicy pomiędzy miłością a mną samym. Gdybym chciał ocenić miłość obiektywnie, okaże się, że znika całkowicie z pola widzenia. Występując bowiem poza jej obręb, aby ją dostrzec, niweczę zjawisko, którego realność jest zbudowana jedynie z subiektywności. Podobnie nigdy nie dowiem się, kochając, czy jestem szczęśliwy przy przedmiocie mojego uczucia, czy też uciemiężony. Nie ma tu nic do zrozumienia. Niczego się tutaj nie podeprze rozumem; ani wówczas, gdy się jest opętanym przez uczucie, ani wówczas gdy spogląda się wstecz na uczucie, które wygasło. Tak więc “ratowanie związku” zawsze przypomina raczej błagalną modlitwę, niż podejmowane z rozmysłem metodyczne prace naprawcze. “Wyjście ze związku” zawsze prędzej czy później przedstawi się jako desperackie zerwanie kontaktu z siłą, której się nie rozumie, a nie decyzją rozwiązania rozpoznanej sytuacji, podjętą na podstawie racjonalnych przesłanek.
0 notes
feduaura · 6 years
Text
06.06.16 Las
Nim Dante rozpoczął wędrówkę przez kręgi piekielne, zgubił się w lesie. Ja wiem, że się nie zgubię.
W lesie koło szkoły najbardziej doświadczałam summertime sadness. To tam najintensywniej czułam bezczas i przygaszony blask godziny 17.30-18.00 czasu letniego. Leżałam na szyszkach i drapiącej trawie i patrzyłam na kołyszące się konary nade mną, pamiętając słowa włóczęgi z „Boardwalk Empire”:
Znam te lasy od wielu lat. Ludzie przychodzą tu i robią różne głupie rzeczy. A nie po to są te lasy. Te lasy są do polowań, do łowienia ryb… one służą do życia, rozumiesz mnie?
Jasna sprawa. Tylko idiota zabijałby się w chwili, gdy naokoło tyle szeptano-skrzypiąco-trelująco-cykających dźwięków, kolorów nasyconych światłem, trawiastych i ziemnych woni. I wiatr, ciepły wiatr, poruszyciel barw i zapachów. Choć może to nie taki głupi pomysł. Jak już zabierać coś pod powieki po raz ostatni, warto napieścić oczy i mózg czymś ładnym, zanim przestaną pracować. Zresztą, cytat cytatem, instynkt samozachowawczy instynktem, ale ja też chciałam nie raz, nie dwa, aby zachodzące słońce zabrało mnie ze sobą. I, I will let to devil know/that I was brave enough to die.
Jestem dzielna tak jak wy/Niebezpiecznie wręcz. Nie, nie jestem. Dwóch rosłych aniołów mówi mi/Że w Niebie miejsca dla niecierpliwych nie ma. Tyle anioły. Jan natomiast dodaje, co wcale nie pomaga: Poprzez samobójstwo człowiek zdradza samego siebie, narusza jednocześnie wyłącznie Bogu przysługujący przywilej odbierania życia.To może If I get high enough/Will I see you again?
Niestety, jestem tchórzem, który najwidoczniej ma coś w sobie z masochizmu. Put me in the dirt/Let me be with the stars. Niby jest bezpiecznie, ale to nie znaczy, że dobrze; problemy sytego 1. świata. 
Zawsze chciałam zasnąć w tym lesie. Lecz: instynkt samozachowawczy plus wychowanie pomnożone przez przesadną ostrożność i wybujałą wyobraźnię pomnożone przez zimny realizm pesymizm, plus jeszcze wszystkie te okropności przeczytane w reportażach i wysłuchane we wiadomościach zawsze pozostawiały umysł czujny. Oczy mogły być zamknięte, ale zwoje ani na chwilę nie ulegały rozluźnieniu.
Gdy rozum śpi, budzą się uczucia?
Dear Lord, when I get to Heaven, please let me bring my man. Tak więc, aby odnaleźć Beatrycze, Dante musiał się najpierw zgubić. Potem doświadczyć, przypatrzyć się mękom dusz ludzi, którzy żyli za bardzo, i wtedy dopiero spotkać się z ukochaną. Po tak długich miesiącach, po tak strasznej rozłące/Jakie oczy masz modre, jakie usta gorące.
I’m scared that you won’t be on the other side. Scared as fuck. Można bać się tego, co niewiadome? Można. Właśnie dlatego, że to coś dotąd nie poznanego, nieznanego. Jakoś nikt nie zakłada, że to może być bezpieczne, dobre, wręcz… lepsze. Dlaczego nie? Przecież to jedyna szansa – skoro w tym życiu nie wyszło, to cała beznadziejna nadzieja, oksymoron nieistniejący, rojenie wariata, lecz załóżmy że działający jak coś w rodzaju placebo, więc cała ta kretyńska nadzieja w tym tak zwanym „życiu wiecznym”. Formułka, jak widać, należycie została wbita w odpowiednio młodym wieku, skoro, będąc człowiekiem pod trzydziestkę, wciąż nie jest się w stanie jej wyegzorcyzmować. Zapewne psycholodzy mają na to jakąś naukową nazwę, a księża chyba nazywają to wiarą.
To nie tylko o tej jednej osobie; to życzenie, aby np. ci, którym zabrano życie, ale zostawiono pracujące serce i mózg, sprawne zmysły, ci, którzy zawsze kochali tańczyć, aby znów mogli to robić. Zobacz, co warte jest życie, kiedy zabierzesz wszystko inne.
Janusz Zajdel popełnił takie opowiadanie: „Ten piękny dzień”. Tekst z grubsza opowiada o możliwości „zagospodarowania” cudzego ciała, a pisząc dokładniej – o nabraniu przez bohatera konkretnego kształtu. Najlepiej młodego, sprawnego, zdrowego. Wspomniany bohater ma lat 90 i bardzo by chciał znów przeżywać życie będąc w pełni sił. Rzecz dzieje się oczywiście we fikcyjnej rzeczywistości. Chciałabym móc to zaadaptować do naszej – tak, by ci, co odeszli mogli odbierać życie poprzez zmysły i ciała tych, co pozostali. Np., taką wiosnę. Ktoś kiedyś mógł czuć na policzku ciepłe promienie słońca, ale nie był w stanie nawet poruszyć oczami w kierunku okna. Zobaczyć jak zazieleniły się drzewa, owocujące w rozśpiewane ptaki. Jak wieczór powoli stawał się cieplejszy i rozleniwiony przychodził coraz później. Choroba zabierała nam Mamę a Mamie świat. Owe muśnięcia życia na policzku – życia zza szybą, a mimo to oddalonego o tysiąc lat świetlnych – zawierały w sobie okrucieństwo, niepogodzenie, rozpacz i bezbrzeżną bezradność.
Życzenie, by Ktoś znów był młody i zakochany i bez parszywej przyszłości, tylko w tym w ł a ś n i e momencie, tak, jak na fotografii, na której – tak mi się przynajmniej wydaje, nie wiem, nie byłam wtedy na świecie – ów Ktoś był, wydawał się, szczęśliwy. Chwilo, trwaj. Zaprzęgam diabła w te błagania, ale to nic: on przecież też kiedyś był częścią Raju. A przed nim, najmilszym Bogu; “Przynoszący światło”.
Think I’ll miss you forever/Like the stars miss the sun in the morning sky. Rozkmina na poziomie liceum: czy Bóg tęskni za Lucyferem?  Starotestamentowy ojciec pewnie nie, Nowotestamentowy tata może tak.
Realista przegrywa z tą stroną osobowości, która naczytała się za dużo książek i naoglądała za dużo filmów: może wiara (może; na pewno! Wszak gdybyśmy próbowali ją racjonalnie tłumaczyć, wtedy nazywalibyśmy ją nauką) polega właśnie na autosugestii: skoro będę sobie odpowiednio żarliwie wmawiać, że się spotkamy i że z innymi będzie tak jak na tamtym zdjęciu, to może ta siła myśli będzie tak wielka, ze przezwycięży materię, ciało, czas.  
Moment, chwila: przezwycięży ciało? Więc to prawda, więc jesteś/Więc dotykam Cię żywą/Istniejącą jak życie i jak życie, życie wieczne, (oksymoron?) prawdziwą. Życie wieczne. Bezczelnie stawiam żądania, rozmyślam nad detalami – jakby sama wieczność to było za mało. Ale jaka wieczność? Rozmawiałam kiedyś o tym z siostrą. Wyobrażała sobie pośmiertne bytowanie jako pewien stan, odczucie. Błogość. Magda i Jan Tomkowski mają pewnie rację: to co widzialne, odczuwalne, materialne to wszystko jest tu. I tylko tu i teraz, nigdzie indziej i nigdzie ponownie. Dostałeś życie, szansę, nie wykorzystałeś? Twoja nie do odrobienia strata. Mają za sobą księży; a Boga?
A ja dziecinnie mówię nie, albowiem Wieczność bez Istnienia jest Nicością gorszą od Niebytu. Niewątpliwie, ten zbiór opowiadań Zajdla należy do kategorii „o jedną książkę za dużo”.
Ale może jest tak dlatego, że urodziłam się pod znakiem Ziemi i muszę mieć coś dotykalnego. Ja chcę ciało. Materię. Zapach. Głos, fakturę skóry, włosów. You pretty face and electric soul. Cały ten platoniczny shit mam teraz; mam tylko w y o b r a ż e n i e, jakiś fenomen. Heaven is a place on Earth with you. Na pewno, nie wątpię w to, ale ktoś może być, choć żywy, to jednak martwy. To, co martwe, nie może umrzeć. Tak, nie wolno, nie ma sensu wywoływać duchów, bardziej chyba nawet „nie wolno”, niż „nie ma sensu”. Rozgrzebywać ranę, która i tak babrze się niezagojona, rozorana wspomnieniem i wyobraźnią, tym bardziej teraz, gdy lato już czeka na progu. Precz z mej pamięci – nie, tego rozkazu ma pamięć nie posłucha; w takim przypadku, just like a dream/Come to me, just like a dream. Po śmierci chcę się obudzić (znowu żądanie) w tym lesie; ewentualnie w jednym z filmów Luhrmann’a, oczywiście jako ta young & beautiful & rich persona; może być też Wenecja w czasie karnawału; w ten pierwszy poranek po śmierci chcę się obudzić w Jego ramionach. Cały ten czas/Kpił sobie z nas. Chcę, chcę, chcę, chcieć to sobie możesz. No rest for the wicked, bo przecież wiem, że tak naprawdę wszystkie te życzenia i słowa pisane są nadaremno – kto da mi gwarancję, William Blake już mówi mi „Zapomnij!”, skoro ja nawet nie jestem w stanie, że niebiosa są dla mnie? W końcu do piekła idzie się za rzeczy, których się w życiu nie zrobiło.
1 note · View note